Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie siebie i swoją, jeśli tak można powiedzieć literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić i myśleć, a jak nie lubisz?
Monika Oworuszko: Występuję w podwójnej roli: jestem debiutującym autorem i wydawcą. Lubię myśleć, że jestem osobą pomysłową, bo wymyśliłam kryminał dietetyczny i odważną, bo założyłam wydawnictwo. Swoją karierę literacką i wydawniczą postrzegam w jasnych barwach, bo jestem pracowitą optymistką. Wierzę, że sukces to nie tylko pomysł, ale i konsekwencja w jego realizacji.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
M.O.: Zawsze nieźle pisałam, w liceum miałam świetnego polonistę – na lekcjach zasłaniał zasłony, zapalał świece i czytał nam poezję. Ale na polonistykę jednak nie poszłam, ku jego wielkiemu oburzeniu zresztą. Studiowałam ogrodnictwo, potem zarządzanie i marketing, zaczęłam pracę w korporacji w dziale marketingu. Przez piętnaście lat pisałam teksty na ulotki, prezentacje i procedury. Pięć lat temu w księgarni wpadła mi w ręce książka „Warsztat pisarza”. Kupiłam ją, weszłam na stronę Pasji Pisania i zgłosiłam się na kurs weekendowy, który prowadziłeś. Bardzo mi się spodobało. Zapisałam się na warsztaty pisarskie pierwszego stopnia, kilka miesięcy później na kolejne. Już wtedy czułam, że moja praca zawodowa jest coraz bardziej odtwórcza, a ja coraz bardziej sfrustrowana. A te warsztaty u ciebie były jak światełko w tunelu i terapia w jednym – w czasie ich trwania napisałam kilkadziesiąt stron powieści „korporacyjnej”. Już wtedy zaczęłam prowadzić podwójne życie: zapisywałam absurdy firmowe, obserwowałam ludzi na spotkaniach, notowałam, co mówią. Jednym słowem zbierałam materiały do książki. Powieści korporacyjnej nie skończyłam, za to wyszła mi książka dla dzieci. W międzyczasie z pracą w korporacji się pożegnałam, zaczęłam studia podyplomowe z dietetyki i podczas jednego z wykładów wpadłam na pomysł kryminału dietetycznego.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura dziecięca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
M.O.: Myśląc o tym co robię w ogóle nie zastanawiam się jaką etykietkę dostanę. Dzisiaj akurat robię książki dla dzieci, ale mam zamiar pisać też dla dorosłych. Z literaturą dziecięcą jest w Polsce przedziwna sytuacja – nie jest traktowana poważnie przez instytucje, nie ma recenzji w papierowych mediach, a tymczasem w ciągu ostatnich lat powstały wydawnictwa robiące literaturę dziecięcą na światowym poziomie. Powstają piękne picture books, wznawiane są pozycje sprzed lat ze świetnymi ilustracjami, polscy twórcy zostali zauważeni za granicą, a nasze książki dostają nagrody. Krajowe statystyki czytelnictwa biją na alarm, a jednocześnie jest moda na wspólne czytanie z dziećmi. Fajnie jest być częścią tego trendu.
J.W.: Wydaje się, że książki dla dzieci i młodzieży są dziś czytane powszechnie? Społeczeństwo dziecinnieje?
M.O.: Młodsi chcą szybciej dorosnąć, więc czytają „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, a starsi nie chcą dorosnąć wcale, więc sięgają po Johna Green’a. W Stanach to zjawisko opisano czterdzieści lat temu jako Young Adults. Do tej międzypokoleniowej wymiany lekturowej przyczyniło się wspólne czytanie „Harry’ego Potter’a”. Choć w pewnym sensie taka „wymiana” lektur istniała od zawsze. Pierwsze baśnie były przecież pisane z myślą o dorosłych, do dzieci trafiły dopiero w kolejnym wydaniu, po cenzurze. „Mały książę” pierwotnie adresowany do dorosłego czytelnika – dzisiaj jest na liście lektur szkoły podstawowej.
J.W.: Skąd pomysł na „kryminał dietetyczny”?
M.O.: Jest takie prawo w marketingu: jeśli nie możesz być pierwszy w istniejącej kategorii – stwórz własną. Pozycję królowej polskiego kryminału zajęła już Katarzyna Bonda, wymyśliłam więc kryminał dietetyczny, by mieć szansę przynajmniej na tytuł królowej kryminału dietetycznego. (Śmiech.) A poważnie mówiąc, to dwa lata temu przeczytałam, że polskie dzieci tyją najszybciej w Europie. Poszłam do księgarni i zapytałam, czy są jakieś książki o zdrowym odżywianiu. Oczywiście, że były, kilkadziesiąt tytułów dla dorosłych. Dla dzieci nie było nic. Postanowiłam więc, że napiszę taką książkę. Tylko jak to zrobić, żeby nie zanudzić dzieci, nie przedawkować wiedzy? To nie mógł być kolejny podręcznik. Dzieci najchętniej czytają książki przygodowe, na pierwszym planie muszą być bohaterowie i ich perypetie, a wiedza podana „przy okazji”. Wiedziałam z Twoich wykładów, że bohater nie gada tylko działa, więc zamiast opowiadać co robią węglowodany, tłuszcze i białka wymyśliłam sobie Walentego Węglowodana, Tęgomira Tłuszcza i Błażeja Białko. Akcję umieściłam w zwyczajnym osiedlowym sklepie, bo bardzo chciałam, żeby to była książka bliska każdemu i współczesna. Dzieci miały się dobrze bawić, a przy okazji trochę zastanowić nad tym, co jedzą.
J.W.: Nie obawiasz się, że zalecenia żywieniowe dość szybko się dezaktualizują, w związku z czym i twoja opowiastka może z czasem stanąć pod obstrzałem specjalistów od dietetyki?
M.O.: Racja, dużo się w tym temacie dzieje. Dietetyka zrobiła się modna, ale to o czym piszę raczej się nie zdezaktualizuje. Nie sądzę by pewnego dnia okazało się, że białko to już nie białko. Zresztą, to problem wszystkich książek edukacyjnych opartych na aktualnej wiedzy. Nie słyszałam jednak, by palono na stosach autorów „wmawiających” nam przez lata, że Pluton jest planetą.
J.W.: Czy konsultowałaś fabułę z dietetykami?
M.O.: Przez rok studiowałam dietetykę i to czego się nauczyłam, włożyłam do książki, a właściwie do serii książek, bo każda kolejna będzie o innym „problemie” dietetycznym. Ciągle się uczę, sporo czytam na temat historii jedzenia i rozwoju przemysłu spożywczego. Absolutnie fascynująca lektura, polecam każdemu.
J.W.: Które postacie najłatwiej było ci wymyślić, a które najtrudniej? Jest w twojej książce postać, którą lubisz szczególnie?
M.O.: Lubię wszystkie postacie i staram się, żeby każdy grał jakąś rolę w kolejnych częściach. Wymyślanie zaczęłam od trzech facetów: Walentego Węglowodana, Błażeja Białko i Tęgomira Tłuszcza. Każdy z nich dostał herb i królestwo. Zastosowałam aliterację: imiona i nazwiska moich bohaterów zaczynają się od tych samych liter. Wśród imion męskich na literę „T” znalazłam „Tęgomira”, idealnie pasuje do nazwiska „Tłuszcz”. Białko dostał na imię Błażej, bo uważa, że jest najważniejszym składnikiem i wciąż uśmiecha się pobłażliwie. Walenty Węglowodan obchodzi imieniny w Walentynki i jest zakochany. Poza facetami są też dziewczyny: Wera Woda o krystalicznie czystym charakterze i Balbina Białko, aktywistka propagująca zdrowe odżywianie. Inne postacie np. pracownik hurtowni spożywczej powstał po historii, którą opowiedziała mi koleżanka, właścicielka sklepu spożywczego.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.O.: Nieograniczona fantazja, tylko ode mnie zależy, co przydarzy się bohaterom. I satysfakcja, gdy czytelnikom podobają się moje historie.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.O.: Gdy planuję kolejną część, a do tej pory powstało ich już pięć, najpierw wymyślam koncepcję całości. Wiem jaki problem dietetyczny chcę opisać, wymyślam jak go ubrać w akcję, żeby napięcie rosło, jaką sceną ma się to wszystko zakończyć i co dziecko ma sobie na koniec o całości pomyśleć. Niech zapamięta jedną rzecz, tak zresztą konstruuje się reklamy – jedna informacja, nie więcej. W tym co piszę jest mało „opisów przyrody”, za to akcja i dialogi. Mam nadzieję, że moi bohaterowie są fascynujący. Skorzystałam z twojej rady i skróciłam rozdziały. Udało mi się stworzyć książkę i dla dziewczynek, i dla chłopców – dziewczynki śledzą wątek miłosny Walentego Węglowodana i Wery Wody, a chłopców interesują nie całkiem czyste intencje pracownika hurtowni spożywczej.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.O.: Najpierw wymyślanie zarysu historii – na jednej kartce papieru mam cały pomysł na fabułę. Potem siadam do komputera i piszę. Kończę, daję mężowi do przeczytania i czekam na opinię. Ale bardzo przyjemny jest też proces ilustrowania książki, jak dziecko cieszę się, kiedy powstają kolejne rysunki i projekt okładki. W końcu odbieram dostawę z drukarni i otwieram karton z książkami jeszcze pachnącymi farbą. Wszystkie etapy są przyjemne.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.O.: Kiedyś najtrudniejsze było dla mnie dostosowanie języka do niedorosłego czytelnika. Dużą przeszkodą jest brak czasu, nie ma szansy, by oddać się tylko pisaniu. Kiedy pytasz co piątek „Jak minął twój pisarski tydzień?”, myślę sobie „całkiem nieźle”, bo w ciągu tygodnia jednocześnie robiłam scenariusz na spotkania autorskie do pierwszej części „Walentego”, promowałam drugą część, bo właśnie wyszła, ilustrowałam trzecią i poprawiałam tekst czwartej. Tak wygląda podwójna rola autora i wydawcy.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć? Miałaś chwile zwątpienia?
M.O.: Pierwszą książkę wymyśliłam i „spisałam” w trzy tygodnie. Ale cały proces poprawiania jej i ilustrowania zajął rok. Te poprawki wynikały z niepewności debiutanta. Wydawałam sama, nie miałam nad sobą ludzi z wydawnictwa, który wycięliby mi słabsze kawałki i wzięli trochę odpowiedzialności na siebie. Pod wszystkim musiałam podpisać się własnym nazwiskiem. Myślę, że reagowałam zupełnie odwrotnie niż osoby, którym redaktor wycina i poprawia, a one bronią każdej litery za wszelką cenę. Bałam się też jak zareagują czytelnicy, ale po pierwszych recenzjach wiem, że jest dobrze.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
M.O.: Nie mam problemu z motywacją. Mogłabym pisać cały czas! To jest jak nagroda sama w sobie. Niestety, dużo czasu zajmują mi inne obowiązki związane z prowadzeniem firmy: produkcja, dystrybucja i biurokracja.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.O.: Wyższa forma literatury, jeśli to dobra poezja. Podziwiam kunszt – mniej słów, większa gęstość. O dobrym wierszu nie chce mi się z nikim gadać. To co czuję, gdy czytam poezję jest tylko moje.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.O.: Chyba najbardziej uformowały mnie lektury z okresu liceum i studiów – Kafka, Kosiński, Camus, Marquez, Shaw, Irving, Roth. Z perspektywy czasu widzę, że czytałam chaotycznie: żadnego klucza, odfajkowywania tytułów na liście najważniejszych dzieł literatury światowej. Przeczytałam biografię Schliemanna, bo nauczycielka łaciny nam ją poleciła, „Poliglotów i hieroglify” Cienkowskiego – bo fascynowała mnie nauka języków obcych, a „Maga” Fowles’a, bo był na liście, „książek, które musisz koniecznie przeczytać” popularnego wówczas wśród panien czasopisma Filipinka. Mam poczucie, że wielu ważnych książek nie przeczytałam. Ciągle się łudzę, że może na emeryturze jakoś to wszystko nadrobię.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swojej książki? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.O.: Najpierw napisałam, a potem wycięłam trochę rzeczy tylko ze względu na akcję. „Tnij mądrości, gdy akcja utyka” – mam taką karteczkę od Ciebie.
J.W.: Czy twoim czytelnikiem ma być koniecznie dziecko? W jakim wieku? Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
M.O.: Żadnych warunków wstępnych, czytelnik mojej książki nic nie musi wiedzieć, a z drugiej strony wie wszystko, bo codziennie coś je i chodzi do sklepu spożywczego. Na okładce napisałam, że książka jest przeznaczona dla czytelników w wieku 6+, ale wiem, że czytają ją też pięciolatki, wszystko zależy od dziecka. Czytają także dorośli – bibliotekarze, nauczyciele i oczywiście rodzice, niektórzy nawet po kilka razy, bo dziecko się domaga: „jeszcze raz o Walentym”. W moich książkach jest całkiem sporo informacji, które mogą być ciekawe również dla dorosłych czytelników.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.O.: Myślę, że artystą można się urodzić albo nim zostać. To kwestia wrażliwości, kreatywności, ale i determinacji. Wystarczy policzyć ile osób pisze, a ile w końcu książkę kończy. Jakaś dawka talentu, owszem, jest potrzebna, ale ważna jest też ciężka praca i wiara w to, co się robi.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
M.O.: U mnie zdecydowanie jest miejsce – na synu testuję moje książki, a mąż jest pierwszym recenzentem. Piszę sama, a potem daje mu do przeczytania całość. On mi po lekturze mówi tak: „Nie wiem co, ale w tej scenie coś trzeba zmienić”. Biorę od niego kartki i „A! Już wiem co!”. Rozmowy z innymi ludźmi bardzo mnie inspirują, dzięki nim wpadam na lepsze pomysły. Po lekturze mojego debiutu zasugerowałeś zmianę zakończenia. Po naszym spotkaniu wskoczyłam do samochodu, wpadłam do domu i w kilka minut wymyśliłam nowe.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.O.: Od pomysłu na książkę – jako autor musisz od samego początku wiedzieć dla kogo piszesz, jakie twój czytelnik ma potrzeby, zainteresowania i w jaki sposób najchętniej chciałby to mieć podane. Oczywiście ważna jest też jakość wykonania, w przypadku książek dla dzieci – intrygująca okładka, i na końcu – promocja dzieła.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.O.: Nie ma takiej przestrzeni – nawet jak rozwieszam pranie to obmyślam nowe przygody moich bohaterów.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
M.O.: Ja? Na żadne. (śmiech.) Choć usłyszałam od dorosłych, że w moim kryminale jest za mało zbrodni i brak morderstwa. Pragnę uspokoić: wątek kryminalny rozkręci się silniej w kolejnych częściach, a chociaż „Walenty i spółka” to nie kryminał klasyczny tylko dietetyczny, fabuła serii jest zorganizowana wokół zbrodni, jaką jest produkcja i spożywanie niezdrowej żywności. Ofiary będą, trupy nie, bo śmieciowe jedzenie zabija powoli.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
M.O.: Skontaktowałam się z trzema wydawcami i jeden z nich wyraził zainteresowanie wydaniem mojej książki. Ale zanim doszło do uzgodnienia szczegółów spotkałam się z pewną osobą z branży. Opowiedziała mi o autorach, którzy sami wydają i podała argumenty za założeniem własnego mini-wydawnictwa. Pod wpływem tej rozmowy podjęłam decyzję, że zrobię to sama.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją książkę i jak sobie z tym poradziłaś?
M.O.: Dwa pozostałe wydawnictwa „Znak” i „Dwie siostry” nie przysłały mi odpowiedzi. Ale w wakacje dowiedziałam się, że wydawnictwo „Dwie Siostry” sprzedaje moją książkę w swojej księgarni na Powiślu. W ofercie tej księgarni znajdują się tylko książki „Dwóch Sióstr” i „starannie wyselekcjonowane, wartościowe książki dla dzieci innych wydawców”. Miło.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
M.O.: Bardzo dobrze. Mam dobre recenzje, dzieci czekają na kolejną część. Czegóż chcieć więcej? No, może jakichś pieniędzy z tej działalności w bliższej niż dalszej przyszłości.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
M.O.: Kontynuacja cyklu, właśnie wydałam drugą część pt. „Walenty i spółka ruszają w świat”. Mam już napisane kolejne, bo piszę z wyprzedzeniem, żeby się odleżały i żeby mieć czas na „heblowanie”. Jak skończę serię kryminalną dla dzieci, najprawdopodobniej zabiorę się za książkę dla dorosłych. Marzy mi się fajna książka „wypoczynkowa”. Kolega z wydawnictwa w żartach doradza mi, bym napisała coś na kształt „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, bo „tylko to się dziś sprzedaje”.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
M.O.: Warsztaty pisarskie mają ogromny sens! Przynajmniej te, które ty prowadzisz. Pisania można się nauczyć, jak każdej innej rzeczy. Po pierwsze świetne były twoje wykłady z teorii. Po drugie zmuszanie uczestników do pisania i pokazywania innym swoich prac. Cenne to było, bo można usłyszeć wiele celnych uwag. Są też inne zalety warsztatów: spotkanie z zupełnie nowymi ludźmi, innym środowiskiem niż to, w którym funkcjonujemy na co dzień, i którzy tak jak my aspirują do pisania. Ludźmi w różnym wieku, z różnym bagażem doświadczeń życiowych i innym pomysłem na książkę. Ja uczestniczyłam w trzech turach warsztatów i chętnie przyszłabym na kolejną.
J.W.: Kim byłaby idealna Monika Oworuszko w idealnym wszechświecie?
M.O.: Moniką Oworuszko i już.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.O.: O, tak!
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Zdjęcia: Magdalena Felczak, www.femfoto.pl
.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.