Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, a jak nie lubisz?
Mariola Zaczyńska: Jeśli powiem, że reprezentuję trudny i wymagający gatunek, to mnie pewnie zabiją śmiechem. Niesłusznie. To, że piszę książki, przy których ludzie się śmieją, nie znaczy, że podaję im lekką papkę. Mamy mało dobrych komedii w literaturze i w kinie, a także – niestety – mało recenzentów znających gatunek. Większość blogerskiego świata przykłada jedną matrycę do książek, przy których się można uśmiechnąć: muszą to być z założenia książki „lekkie”. I tego nie lubię. Na palcach jednej reki mogę policzyć recenzentów, którzy doceniają złożoność fabuły, nawet, gdy jest – o zgrozo – śmieszna. Dlatego też w Festiwalu Literatury Kobiecej Pióro i Pazur jest nagroda Pazura – dla książki z dystansem, książki z humorem, napisanej lekko i z finezją. Uczmy się tego gatunku! A wszystkim proponuję: napiszcie komedię, wtedy zrozumiecie, o czym mówię.
J.W.: Mariolu, do twojej książki jeszcze wrócę, ale opowiedz, proszę, jak to się stało, że Siedlce, miasto, które mogło być znane z jedynego w kraju pomnika prezydenta Kaczyńskiego, jest bardziej znane, tak myślę, z Festiwalu Literatury Kobiecej Pióro i Pazur? Skąd pomysł na ten Festiwal i jak to się stało, że w ogóle mógł on się odbyć i że już trzy edycje były?
M.Z.: Cztery lata temu zorganizowałam w Siedlcach panel pisarek „Trup w szafie”. Rozmawiałyśmy o literaturze kobiecej. Było nas 13 pisarek i w większości znałyśmy się tylko z FB. Zaiskrzyło między nami… Rano, po upojnej integracyjnej nocy, Manula Kalicka zeszła do hotelowej restauracji na śniadanie i miała minę świadczącą, że doznała objawienia. „Musimy zrobić festiwal literatury kobiecej!”, krzyknęła. „Ale tylko w Siedlcach!”. No i słowo stało się ciałem. Jestem sprawnym organizatorem, a w moich rodzinnych Siedlcach jest wielu cudownych ludzi, którym wystarczy powiedzieć słowo, by przyszli z pomocą. I tak, mieliśmy już trzy edycje, a teraz szykujemy się do czwartej. Hanna Cygler powiedziała kiedyś: „jesteśmy bardziej ojcami, niż matkami festiwalu, zapłodniłyśmy pomysłem i zadowolone wyjechałyśmy z Siedlec, a Zaczyńska donosiła i urodziła”. Prawda jest taka, że bez wsparcia tych ojco-matek, festiwalu by nie było.
J.W.: Jakie są plany rozwoju Festiwalu? Będziecie wydawać gazetę? Założycie portal? Zorganizujecie rundę objazdową po kraju i świecie dla zwycięskich autorek? Zaprosicie mężczyzn do współpracy?
M.Z.: Festiwal musi ewoluować, aby nie skostniał, nie popadł w rutynę. Właśnie jesteśmy w trakcie opracowywania programu czwartej edycji, w której zaproponujemy zupełnie nowe rzeczy. Nadal jednak będzie to festiwal literatury popularnej pisanej przez kobiety i nadal będziemy kładli nacisk na około-literackie dyskusje o rynku książki, których potrzebujemy bardzo. Niech ktoś usłyszy krzyk rozpaczy pisarzy, czytelników, nawet wydawców: ratujmy książki!
J.W.: Jaki jest stosunek festiwalowej braci, czy raczej, festiwalowych siostrzyc do feminizmu? Po drodze wam z jego ideami? Przewidujecie w przyszłości jakieś stricte feministyczne panele, żeby jakoś tę literaturę kobiecą, zwykle z feminizmem nie kojarzoną, połączyć z innymi nurtami, innymi kobiecymi punktami widzenia? A może już się to dzieje?
M.Z.: Nie wychodzimy z żadnymi ideologicznymi tezami, więc każda siostrzyca może się czuć u nas dobrze, być sobą: i feministka, i gospodyni domowa spełniająca się w kuchni „przy mężu”. Pełna demokracja! Dobrze czują się też panowie, którzy chętnie przyjeżdżają na festiwal do Siedlec, jako goście. Nie jest to „festiwal bab” tylko literackie święto prowadzone na luzie, ale też na poziomie. Podobno ma niepowtarzalny klimat.
J.W.: Mogę potwierdzić: atmosfera jest rewelacyjna. Ale powiedz, czym tak w ogóle jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
M.Z.: Ha! Dobre pytanie. Łatwo się pogubić w tej literaturze kobiecej. Dyskusji o tym, czy literatura ma płeć jest bez liku i żadna nie daje odpowiedzi. FLK pokazuje, jak bogatą mamy literaturę pisaną przez kobiety, jak złożone jest to zjawisko i jak dużo mamy utalentowanych pisarek. O dobrą literaturę kobiecą w FLK walczymy. Z drugiej strony mamy prawdziwy zalew grafomanii w najczystszej postaci – czytanej, niestety, głównie przez kobiety. I to, i to jest określane, jako literatura kobieca.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
M.Z.: Niewielu jest krytyków znających dogłębnie współczesną polską literaturę. Gdy czytam rozpaczliwe uwagi, że brakuje nam literatury środka lub dobrej literatury popularnej, zastanawiam się: co czytają ci krytycy? Oczywiste dla mnie jest, że mimo opinii ludzi oczytanych, tak naprawdę poruszają się tylko w swoich zaklętych kręgach, nie śledzą, co się w literaturze dzieje. Znam tylko jedną osobę, o której mogę powiedzieć, że jest na bieżąco z każdym gatunkiem: to Bernadetta Darska.
J.W.: Skąd się biorą te, jak je nazywasz, zaklęte kręgi? I czy jest szansa, żeby kiedyś przestały istnieć?
M.Z.: Zaklęte kręgi to ciągle powtarzające się nazwiska, to także efekt pracy piarowców z wydawnictw. Do piarowców nie można mieć pretensji, wykonują swoją pracę. Ale od krytyków można wymagać ciekawości, poszukiwania i odkrywania nowych nazwisk, nowych zjawisk. Odnosi się wrażenie, że pracują oni jedynie na dostarczonym materiale i to z nielicznych, stale współpracujących wydawnictw. Dlatego takie inicjatywy jak nasz FLK są potrzebne, tu czytane są i debiuty, i powieści pisarek, które nie mają żadnej promocji.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.Z.: Mam za sobą dwuletnie studium scenariopisarstwa w łódzkiej Filmówce i kursy w Warszawskiej Szkole Filmowej. Lubię, gdy powieści są „filmowe”. Z pracy dziennikarza wyniosłam skrzywienie: solidny research! Muszę dużo wiedzieć o temacie, o którym piszę. Podczas pisania sporo wyrzucam, ważne jest dla mnie tempo akcji.
J.W.: Co to znaczy, że książka jest „filmowa”?
M.Z.: Chodzi nie tylko o tempo akcji, to także sceneria pobudzająca wyobraźnię i barwne poboczne postacie, które „widzimy” i które też robią tło i klimat. Lubię niebanalne rekwizyty: Rajd Szampania (stare samochody plus hektolitry pitego w czasie rajdu szampana) w „Jak to robią twardzieli”; zatrute jabłko w „Szkodliwym pakiecie cnót”, czy jadowite pająki i skorpiony w „Kobiecie z Impetem”.
J.W.: Spytam jeszcze o ten research. Dlaczego jest taki ważny? Nie uważasz, że jak czytelnika coś zainteresuje, to sobie w Google doczyta? Trzeba mu faktów w treści książki?
M.Z.: Inaczej się pisze o rzeczach wymyślonych, a inaczej o tych, które widziało się, dotknęło, czy posmakowało. Lubię, jak zwierzę, zaznaczyć teren – byłam tu! Czytelnik to czuje. Przygotowując się do opisania morderstwa przy użyciu skropiona, korespondowałam z irańskim lekarzem, który przysłał mi zdjęcia rany po ukąszeniu: jak się zmieniała w ciągu kolejnych godzin i dni. Tygodnie wymiany mejli i raptem trzy zdania w książce, ale warto! O każdym napisanym w „Kobiecie z Impetem” stworzeniu dyskutowałam z fachowcami: hodowcami, pracownikami zoo, biologami. Mówisz, że czytelnicy sami sobie mogą zajrzeć w Google? Ależ robią to! Sprawdzają, czy napisałam prawdę. (Śmiech.) Potem dzielą się refleksjami na forach, zamieszczają nawet zdjęcia. Na razie nie dałam ciała. (Śmiech.) Research to okazanie szacunku czytelnikom.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.Z.: Moment, gdy każda z postaci mówi już swoim głosem. Mam wtedy wrażenie, że patrzę w boku na to, co się dzieje. Zdarza się wtedy, że idąc spać zastanawiam się wzburzona: „Ale dlaczego on to zrobił?! Co za sk…syn!”.
J.W.: I często twoi bohaterowie robią ci taki numer, że nie wiesz, jak to się stało, że akcja poszła w takim, a nie innym kierunku?
M.Z.: Przy każdej książce.
J.W.: Którego ze swoich bohaterów lubisz najbardziej? O której postaci najtrudniej było pisać?
M.Z.: Nie mam ulubionej postaci. Jeśli będzie taka potrzeba, mogę do każdej wrócić i zmienić ją z dobrej na złą lub odwrotnie. Może kiedyś tak zrobię.
J.W.: Co czytelnicy i czytelniczki najczęściej chwalą w twoich książkach?
M.Z.: Chyba zaskakuję ich wyobraźnią, najczęstsza opinia: ależ pani powymyślała! Doceniają humor, lubią też moje kobiety z charakterem.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.Z.: Początek. Gdy siadam do pisania, znam już moich bohaterów, ale muszę przecież dawkować informacje o nich, powoli odkrywać ich motywacje, tajemnice. To trudne. Coś w człowieku krzyczy: „Temu to nie wierzcie! A ta kłamie! A ten drań się poświęci!”. Tymczasem trzeba z twarzą pokerzysty powoli rozkładać karty.
J.W.: To chyba bardzo musisz hamować swój impet? (Śmiech.)
M.Z.: Tak. To wkurzające.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć? Miałaś chwile zwątpienia?
M.Z.: Wiesz co? Zawsze, gdy nie jestem pewna efektu, wywalam „podejrzany: materiał. I jak dotąd, intuicja mnie nie zawiodła. Jestem wielką zwolenniczką cięcia, wywalania, skracania.
J.W.: A obsesjonatką stylu jesteś? Potrafisz godzinami nad jednym zdaniem medytować, kombinując, czy słowa są po sobie dobrym porządku ustawione? Czy raczej piszesz, godząc się, że „wystarczająco dobre też jest dobre”?
M.Z.: Jestem praktykującą dziennikarką, a wcześniej byłam praktykującą polonistką, więc warsztat jest dla mnie ważny. Musi się gładko czytać. Wracam do napisanych partii i poprawiam, gdy coś mi zgrzyta.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
M.Z.: Ustalanie dat. Gdy mam zbyt długą przerwę w pisaniu, ustalam sobie datę: tego, a tego dnia siądę i choćby grzmiało, huczało i trzęsło ziemią, ja będę pisać. Działa. „Tego” dnia muszę napisać choćby słowo, przestawić przecinek, a potem już jakoś idzie.
J.W.: Czekolada, alkohol, bieganie? Inne formy aktywności wspomagające kreatywność?
M.Z.: Używki nie są dobre przy pisaniu, nie polecam. (Śmiech.) Gdy podczas pisania muszę zmienić perspektywę, przejść na punkt widzenia drugiego bohatera, biorę psy na długi spacer. Włóczymy się, ja z rękami w kieszeniach, one z jęzorami do ziemi. Myślę o nowym bohaterze, prowadzę z nim w głowie dialogi. Gdy mam blokadę, zdarza sie, że zaczynam czytać „konkurencję”. (Śmiech.) To motywuje: albo dostajesz kopa, bo to takie dobre, albo dostajesz nerwa, że straciło się czas na kiepską lekturę.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.Z.: Nie przepadam za poezją. Jestem zakłopotana, gdy poeci zaczynają czytać swoje wiersze. Skąd w nich taka potrzeba?!
J.W.: Właśnie: skąd? Jak myślisz? Co pcha dorosłego człowieka w objęcia takiej żenady jak wieczorek autorski z tomikiem wierszy i świecami? (Śmiech.)
M.Z.: Nie wiem. Jestem zakłopotana nawet, gdy o tym myślę. Nie naciskaj.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które ją uformowało?
M.Z.: Czytam maniacko i dużo, zawsze tak było. Różne gatunki, różnych autorów. Objawień miałam mnóstwo. Nie będę wymieniać tytułów i autorów bo przypomina mi się łańcuszek na FB: 10 książek, które robiły na tonie wrażenie. Matko bosko! Na tyle lat czytania 10 książek?!
J.W.: Ale ja pytam tylko o lektury formujące? Przecież chyba nie każda książka, którą czytałaś, zmieniła cię, czy sprawiła, że inaczej spojrzałaś na literaturę i swoje pisanie. O tych lekturach opowiedz.
M.Z.: No dobra. Po „Magu” Fowlesa strasznie chciałam być złą kobietą, czułam się, jakby ktoś mi przenicował skórę na lewą stronę. „Braci Karamazow” kochałam, ale „Biesy” odchorowałam. Dostojewski jednak był nienormalny. Genialny, ale nienormalny. „Wojna i pokój” powinna się zakończyć na III tomie, IV w ogóle nie przyjmuję wiadomości, bo jest potwornie nudny i niszczy całą magię trzech poprzednich. Książką wszechczasów jest „Sto lat samotności” i zgadzam się z opinią, że Macondo to stan umysłu. Nikt nie opisał potworności tak lekko i zabawnie jak Irving w „Hotel New Hampshire”, mamy tam: śmierć, związek kazirodczy, gwałty, a mimo to śmiejemy się i relaksujemy przy książce. Genialne. No i „Życie przed sobą”, Romain Gary… Gary jest niesamowity. Potrafił streścić świat dziecka w jednym zdaniu: „Pani Rose, gdy się schyla, dupę ma jeszcze większą”. Też bym tak chciała umieć.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.Z.: Nie mam takiego wrażenia. Wtórność? Mamy świetnych muzyków, malarzy, pisarzy. Jedyne, w czym odstajemy, to nakłady finansowe na kulturę. Zawsze się obracałam w środowisku, w którym wrzało, działo się dużo. Nie powinniśmy mieć kompleksów. Znam prawdziwych geniuszy na różnych polach artystycznych. Tam, gdzie ludzie są kreatywni i im zależy na kulturze, tam wiele się dzieje. Podstawą zawsze są jednak ludzie.
J.W.: Skoro jest tylu dobrych polskich twórców, to czemu wciąż tłumaczy się tylu marnych z zagranicy? I czemu czytelnicy zdają się woleć tych marnych z zagranicy od lepszych tutejszych?
M.Z.: Może to dziedzictwo minionych lat, gdy wszystko z Zachodu było lepsze, barwniejsze, bogatsze? A może to kalkulacja: za granicą się tyle sprzedało to i nas się sprzeda? Chyba taki mamy rynek. Często spotykam się z opinią na forach: „z reguły nie czytam polskich autorów…”. Tu chyba masz odpowiedź.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.Z.: Mam mnóstwo pomysłów i powoli uczę się, aby nie upychać ich wszystkich w jednej książce. (Śmiech.) Cierpię na nadpodaż tematów. Czyli wszystko przede mną!
J.W.: To wymień, proszę, tak pokrótce, ile tematów upchnęłaś w „Kobiecie z impetem”? Na ile książek jest materiału w tej jednej książce?
M.Z.: W sumie każdy wątek można by pociągnąć na osobną książkę. Nie chcę ich wszystkich wymieniać, powiem tylko, że czuję niedosyt przy historii restauratora, który czeka na gwiazdkę w przewodniku Michelina. Ależ ten temat ma potencjał, ileż budzi namiętności, zawiści, rozpaczy, ach! A taki egoista malarz? Toż to pasożyt całą gębą, naprawdę miałam ochotę go ukatrupić. Bardzo świadomie natomiast zagrałam tajemnicą dzieciństwa Ireny. Postanowiłam nie odpowiadać na pytania dotyczące jej relacji z matką.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
M.Z.: Ach! Czytelnik! Kocham moich czytelników! Dostaję prawdziwe miłosne listy. (Śmiech.) Wtedy wiem, że ktoś doznał takich uczuć, jak ja kiedyś przy lekturze książek Chmielewskiej. Ależ ja ją kochałam! Mój czytelnik musi się przygotować na trochę większe komplikacje niż przewiduje standard.
J.W.: Coś jeszcze?
M.Z.: Miłośnicy perypetii w stylu: ona go kocha i on ją kocha, ale ona myśli, że on wie, że ona go kocha, tymczasem on jednak nie wie, że ona go kocha, więc rozpacza i robi głupie rzeczy, a ona wtedy myśli, że on jej nie kocha i tak w koło Macieju, raczej powinni wiedzieć, że dla mnie to za mało… U mnie akcja nie zaczyna się nawet, gdy na horyzoncie pojawia się „ta trzecia”, i nawet nie wtedy, gdy dojdzie do tego „ten czwarty”, choć już wtedy powinny się zawiązywać ciekawe sojusze, sparingi, intrygi… Ja się rozkręcam, gdy na to pobudzone towarzystwo natknie się dodatkowo taki Gajowy Marucha i nagle padnie strzał…. Co zobaczymy w następnym akcie? Tak… Mam wtedy dobry punkt wyjścia, aby coś się zaczęło dziać.
J.W.: Czytelnicy nie marudzą, że za dużo tego motania wątków?
M.Z.: Jest jedna prawidłowość: jeśli ktoś czyta moje książki z doskoku, między jednym zajęciem, a drugim, może się pogubić. To lektura, którą się czyta za jednym posiedzeniem, zresztą tak staram się pisać, by akcja wciągała i nie chciało się książki odkładać. Mnogość wątków na pewno wymaga uwagi.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.Z.: Hmmm…. Wiem tylko, że z artystą nie jest łatwo żyć.
J.W.: Dlaczego?
M.Z.: To refleksja z życia osobistego, nie będę rozwijać.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig–a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
M.Z.: Święte słowa. Jestem pilotem miga.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.Z: Jasna cholera, ale zadałeś pytanie. Kłopotliwe. Dla jednych miarą sukcesu będzie nagroda literacka, dla innych duża sprzedaż, a dla jeszcze innych poczucie własnej zajebistości rozsiewane na fejsbuku. Zważywszy, że mamy dziś coraz częściej do czynienia z tzw. literaturą pijarową, czyli sukcesem „wykreowanym”, nie przekładającym się ani na nagrody, ani na nakłady, ani na jakość literatury – gwiazdą może być każdy. Strasznie robi się w momencie, gdy po entuzjastycznych recenzjach zalewających Internet sięgasz po książkę i nie możesz się nadziwić, że jest tak zła.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.Z.: No wiesz, czasem trzeba się poczuć jak „robol” za przeproszeniem, żeby życie wydało się prawdziwe. (Śmiech.) Lubię fizyczną pracę: w ogrodzie, przy moich psach, przestawiam się wtedy na tryb „bez sztuki’ i też jest mi z tym dobrze.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
M.Z.: „Szkodliwy pakiet cnót” przerobiłabym na dwie książki. Pewne fajne wątki bym mogła wtedy rozbudować.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.Z.: Dla mnie zawsze najważniejszy będzie kontakt z czytelnikami i ich sympatia. Nie wiem, co mnie czeka w literaturze. Sukcesem jest to, że wydawcy chcą moje powieści wydawać, a czytelnicy kupować i czytać. Pisanie ma mi sprawiać radość i na razie tak jest.
J.W.: Nie obawiasz się, że FLK i inne twoje aktywności, których jest wiele, mogą zawłaszczyć tak dużą cześć twojego czasu, że na pisanie mało go zostanie?
M.Z.: Niestety, tak się dzieje. FLK to przynajmniej cztery miesiące wyrwane z życiorysu. Zauważ, że nie wydaję dwóch, trzech książek w ciągu roku. Raczej raz na rok, raz na dwa lata.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.Z.: Widzę w tym same dobre strony. Jest faktycznie żywiej i ciekawiej, dużo rzeczy można wspólnie zrobić.
J.W.: A czy to nie rozprasza za bardzo twórców, którzy z natury są ponoć samotnikami?
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
M.Z.: Mam w sobie zdrową porcję egoizmu, wiem co lubię, czego nie lubię i mam na tyle silną osobowość, że sama kreuję swój świat. Zapraszam do niego jednych ludzi, wypraszam innych. Kocham mój świat i bardzo dobrze się w nim czuję. Daje on mi energię, którą mogę obdzielić te 7 miliardów obywateli, by też byli szczęśliwi. Kurna, życie jest takie piękne!
J.W.: Czy w momencie kiedy twoja powieść ukazuje się i zamiast być jedyną nowością dnia jest jedną z trzystu nowości dnia – też jest tak pięknie? Żadnego dyskomfortu? Żadnego poczucia, że coś w masie utopione zostało i stracone?
M.Z.: Takie mamy realia. Uważam, że nie jest to dobre dla rynku książki, nie rozumiem tej strategii „na ilość”. W dostrzeżeniu książki przez czytelników dużą rolę ma wydawca, jego kampania promocyjna. Nie wszyscy sobie z tym radzą, stąd wędrówki pisarzy od jednego wydawcy do drugiego z nadzieją, że będzie lepiej. Poruszyłeś ważny temat, sama mam poczucie, że umyka mi wiele ciekawych tytułów i autorów, ale nie jestem w stanie śledzić codziennych nowości. Sięgam po te, o których słyszę. A co z tymi, o których nikt nie mówi, albo mówi za cicho?
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
M.Z.: A konsument? Jestem zachłanna na doznania, lubię smakować wrażenia, emocje… Chytra jestem na wszystko, co nowe. Daje mi to kopa, po którym mam pomysły i chęć działania. Myślę o sobie jednak: konsument całą gębą.
J.W.: Jakie cechy ma zatem pisarz-konsument? Co jest jego domeną? Co mu sprawia frajdę i czego unika?
M.Z.: Konsument jest ciekawy świata i ludzi, grzeje się w ich energii, podsłuchuje, podgląda, czasem sam prowokuje… Taki perwer trochę, no nie? Wiesz, gdy jesz soczysty owoc tak, że sok ci cieknie po palcach i po brodzie, to jesteś bogatszy o tę lepkość, brud, irytację… A gdy tylko przesuwasz nożem i widelcem kawałek owocu na talerzu, to niby też go zjesz, głód zaspokoisz, ale ile cię ominęło!
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
M.Z.: Matko boska! A kto powiedział, że kultura wschodnioeuropejska jest niższa wobec kultury Zachodu?! Ja bym się na to nie poważyła! Nasze kultury mogą się różnić, co naturalne, mogą mieć inny dorobek w różnych dziedzinach, ale niższa?! Przepraszam, ale to jakieś farmazony.
J.W.: Skoro to takie farmazony, to czemu na świecie Mickiewicz ze Słowackim nie są czytani jak Szekspir, Goethe i Dante? Wiesz, to zdaje się Saul Bellow, kiedy go w związku z polityczną poprawnością namawiano do wprowadzenia większej różnorodności autorów w cyklu prowadzonych przez niego wykładów z literatury, powiedział: „Jak Zulusi zaczną pisać jak Tołstoj, będziemy ich czytać”. Ty uważasz, że Zulusi, Bułgarzy, Polacy i, dajmy na to, Jakuci mają tyle samo do powiedzenia w kulturze, a zwłaszcza w literaturze, co Szekspir, Tołstoj, Dostojewski, Dickens, Balzak czy Hemingway?
M.Z.: Tołstoj i Dostojewski to kultura wschodnioeuropejska właśnie. Szekspira czytam, mam luksusowe wydanie wszystkich jego dzieł, a Mickiewicza nie czytam, bo go nie lubię, nie zachwyca mnie. Mickiewicz jest ściśle związany z naszą historią, jest ważny dla nas, a Szekspir to po prostu diament. Pamiętajmy, że Polska przez wieki walczyła o swoją tożsamość, który inny kraj w Europie miał tak skomplikowaną i tragiczną historię? Przecież polską kulturę tępiono, a język był zakazany. U nas były powstania i dumne, umartwiające się wdowy, podczas gdy w innych częściach Europy salony się bawiły, rozwijały kulturę towarzyskich gier. Wpuść Zulusów i Jakutów na salony, a za jakiś czas zaskoczą cię świeżym spojrzeniem i talentem. Zobacz, jak zyskała współczesna literatura brytyjska dzięki imigrantom. Czy gdyby Zadie Smith urodziła się, jak jej matka, na Jamajce, a nie w Londynie, byłaby dziś tym, kim jest?
J.W.: Ale to nadal świadczy o wyższości na przykład kultury brytyjskiej nad jamajską. Skoro w UK Smith mogła tak zalśnić, a na Jamajce pozostałaby, cóż, kimś tam by sobie była. Tak samo, jak kimś tam by sobie, była, gdyby się w Polsce urodziła. Może byłaby Jarosławem Markiem Rymkiewiczem i chciała gryźć Europę w tyłek. (Śmiech.) Dobrze, zostawmy to. Pomówmy o technice, jej zdobyczach najnowszych? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
M.Z.: Nie licz na mnie, ten problem jest mi obcy.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
M.Z.: Kazałbym im być na bieżąco z polską współczesną literaturą popularną, bo mają tu duże zaległości. Jeśli chodzi o współczesnych poetów to przemawia do mnie tylko Bronek z Obidzy. Ależ on pisze! W jego wydaniu poezja mi nie przeszkadza.
J.W.: Od kogo konkretnie mieliby krytycy zacząć nadrabianie tych zaległości? Jakie tytuły koniecznie im zalecasz?
M.Z.: Część naszych utalentowanych „kryminalistów” jest już doceniona, choć nie wszyscy się przebili przez media. Na pewno podsunęłabym też laureatki FLK: Grażynę Jeromin-Gałuszkę, Annę Fryczkowską, Małgorzatę Wardę, Dorotę Combrzyńską-Nogalę, Danutę Noszczyńską. O ich powieściach można zdecydowanie powiedzieć, że to dobra pod każdym względem proza.
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
M.Z.: Wszystko jest niedocenione, bo mamy raptem paru krytyków literackich na krzyż, którzy obracają się jedynie w swoich środowiskach, operują paroma nazwiskami, nosa nie wyściubia dalej i nie są ciekawi tego, co dzieje się parę metrów dalej. Ten deficyt też jest dramatem polskiego rynku książki, tylko jakoś nikt o tym nie mówi.
J.W.: Jak konkretnie ten deficyt oczytanych, znających się na rzemiośle krytyków wpływa na rynek książki? W jaki sposób dochodzi do tego, że sytuacja robi się, czy nawet zrobiła się dramatyczna?
M.Z.: Mówiłam już o tym wcześniej: tworzy się wąski krąg nazwisk i mamy wrażenie, że w polskiej literaturze niewiele się dzieje. Tymczasem wydaje się bardzo dużo! Jak mamy walczyć o jakość literatury współczesnej? Brak recenzji i krytyki powoduje, że zalewa nas także grafomania, wydaje się setki schematycznych i miałkich powieści. Jak mamy ciągnąć w górę? Najbardziej czytana jest literatura popularna, dlaczego nie poświęcamy jej należytej uwagi?
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
M.Z.: Powiedzmy, że miałam szczęście.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
M.Z.: Były wydawnictwa, które do dziś nie odpowiedziały na wysłaną propozycję. (Śmiech.) Na szczęście, jako uczestniczka jednego z forów literackich wiedziałam, że taka jest praktyka, albo, jak kto woli – norma na polskim rynku wydawniczym. Na „nie” było W.A.B., od którego dostałam list tej treści. Oczywiście, jako debiutant popełniłam grzech niecierpliwości, czyli nie czekałam na inne odpowiedzi, gdy tylko pojawiło się pierwsze „tak”.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
M.Z.: Zdecydowanie, tak. I to nie tylko dla debiutantów. Każdy pisarz z dorobkiem powinien konfrontować swoje doświadczenia z wiedzą teoretyków i praktyków, to wiele wnosi, otwiera nowe możliwości, inspiruje. Ja lubię się uczyć.
J.W.: Kim byłaby idealna Mariola Zaczyńska w idealnym wszechświecie?
M.Z.: Miałabym 170 cm wzrostu a nie 159.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.Z.: Sexy to jest dobrze zbudowany facet (wiesz, kaloryfer, te rzeczy) czytający książkę. Naprawdę czytający. Sexy jest też postawienie ostatniej kropki i poczucie, że „tak, skończyłam ją pisać!”. A dosłowne „sexy” w literaturze to wyższa szkoła jazdy. Po lekturze tzw. polskiej literatury erotycznej można się załamać, ona sexy zdecydowanie nie jest. Pulsujące i złowróżbne członki, muszelki i guziczki… Rany! Co to jest?! Ktoś ewidentnie robi w ch… czytelniczki. Sorry.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. Agnieszka Król. Z archiwum Marioli Zaczyńskiej.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.