Thorgeirr. Wojownik. Ze starodnordyckiej sagi. Z historii sięgającej w przeszłość mniej więcej do XIII wieku. Saga ta zawiera – jak to przedstawił Pascal Quignard – „sławną i okrutną scenę”. Jej bohaterem jest właśnie Thorgeirr – wojownik, młody i zręczny bóg wojny, pasjonat (niewiele więcej o nim wiadomo, lecz to wystarczy). Gdy tylko widzi on – to najważniejsza cecha jego charakteru – kark człowieka dobrze wystawionego do ciosu, nie przepuszcza okazji, chwyta za topór i tnie. Quignard pisze o nim z nieukrywanym podziwem: „Nie dzieli włosa na czworo: oddziela głowę od ciała.” Rozumiem ten podziw, rozumiem pasję Thorgeirra i sympatię, jaką budzi w pisarzu.
Oto scena, która rozgrywa się obok ukrytej w dolinie chałupy. Jednej z kilku, które tworzą wioskę. Samotny pasterz przed chwilą sprowadził tu stado owiec, zamknął w zagrodzie i postanowił odpocząć. Tak widzi go XX–wieczny lektor: „Stoi zmęczony na pastwisku i podpiera się kijem. Z brodą splecioną na dłoniach, z dłońmi na kiju pewnie trochę za krótkim, w każdym razie pochylony i przygarbiony, odsłaniając kark, marzy: Thorgeirr nieszczęsny bez namysłu ścina mu głowę. Głowa spada osiem metrów dalej, na trawę, obok kury, która niezdarnie ucieka trzepocząc skrzydłami.”
To koniec? Nie, to dopiero początek. „Thorgeirr staje przed sądem. Pada pytanie, czemu popełnił tę zbrodnię, czy miał coś do zarzucenia człowiekowi wspartemu na kiju. Heros odpowiada: W niczym mi nie uchybił, ale nie mogłem się oprzeć. Był tak dobrze wystawiony na cios.” Tak kończy się pierwszy akt średniowiecznego – ale też i naszego – dramatu.
To jedna z najbardziej przejmujących scen, o jakich czytałem. Jeden z obrazów przemawiających najsilniej. Rozumiem, czemu Quignard widzi w średniowiecznym rębajle figurę nie drapieżnego, napędzanego testosteronem idioty chętnego do zwady i bitki, lecz kogoś, kogo przedziwnej racji warto przyjrzeć się z wnikliwością. Pojmuję także, jak myślę, czemu Quignard, błyskotliwy i na wskroś nowoczesny europejski pisarz, dostrzega w Thorgeirrze osobę bliską mu, mimo przepaści stuleci. Quignarda, a także innych, niektórych przynajmniej autorów, łączy z Thorgeirrem pasja; oni także mogliby czasem powiedzieć, gdy na agonie walczą o samych siebie: W niczym mi nie uchybił, ale nie mogłem się oprzeć. Był tak dobrze wystawiony na cios.
*
„Jednym z kryteriów świadczących o autentyzmie pasji, która rządzi piszącym, jest owa niemożność oporu, na którą powołuje się również Thorgeirr: taki ktoś nie potrafi skalkulować na chłodno, czy szczęśliwa lub okrutna fraza, jaka mu ślina na język przynosi, wyda się niestosowna, zaszkodzi mu w przyszłości albo czy jest spójna z tekstem, w którym ją umieszcza. (…) prawdziwy pisarz rozkoszuje się mówieniem i zatraca w mówieniu, mówi bez ogródek, rąbie prawdę. I od razu tę szczerość (…) zamienia w działanie, w propagandę osobistą, w nieodparty cios topora. Nie szuka usprawiedliwienia dla swych czynów, ale wystawia je na pokaz z całą szczerością wyznania, w porywczych słowach, w niespodziewanym ataku. Przystępując w ten sposób do ofensywnej walki na terenie języka, piękna i szybkości, posiłkuje się czymś w rodzaju mniej lub bardziej seksualnej mocy, ten zaś nieodparty urok usprawiedliwia wszystko.” (Quignard)
*
Pisanie jest medytacją, zgłębianiem tajemniczego koanu, szukaniem myśli między myślą a myślą. Dobrze. Można i tak to widzieć. Lecz co jest koanem Thorgeirra? (I co chcę powiedzieć, na co chcę wskazać, tworząc tę metaforę?)
Koanem Thorgeirra jest, myślę, najistotniejsze może pytanie sądu, o którym nie ma nic w staronordyckim przekazie ani też u Quignarda. To pytanie, które przecież musiało tam wtedy paść.
Ktoś musiał je zadać, na pewno.
Któryś ciekawski zapytał:
– Czy mogłeś powstrzymać ostrze?
To pytanie jest koanem Thorgeirra. Wielką zagadką, ciemną, i nie do rozwiązania. – Czy mogłeś powstrzymać ostrze? – Tym, niczym innym jest dręczące kogoś zapytywanie, takie, którego nie można odłożyć na bok, dopóki nie dojdzie się do odpowiedzi: koan.
– Czy mogłeś powstrzymać ostrze?
Świst stali.
Głowa kolejnej ofiary unosi się, leci daleko, upada, toczy się, zatrzymuje.
– Czy mogłeś powstrzymać ostrze?
Ciało bez głowy stoi chwilę, po czym kładzie się miękko na ziemi, jakby przecięto utrzymujące je w pionie niewidzialne sznurki.
Świst stali.
I znowu pytanie.
– Czy mogłeś powstrzymać ostrze?
Thorgeirr nie odpowiada. Świst gra jeszcze w jego uszach melodię, dla której zrobiłby wszystko. Właśnie to zrobił. Raz jeszcze. Ten świst jest cudowny. Jedyny w swoim rodzaju. Tak piękny, że nie pozostawia miejsca na żadne pytanie, żadną, choćby najmniejszą wątpliwość. Lecz to pytanie, ten koan – istnieje przecież. Któryś ciekawski wciąż pyta:
– Czy mogłeś powstrzymać ostrze?
Świst stali.
Czy znacie coś piękniejszego? – Być może Thorgeirr tak myśli, ale Thorgeirr nie wypowiada słowa. Milczy wyniośle i patrzy na nierozumiejących go ludzi. Być może pogardza nimi, tym plebsem i tym śmiesznym sądem. A może to wszystko jest mu po prostu odległe i obojętne. Bez wątpienia, gdyby tylko mógł, ciąłby toporem raz jeszcze.
Świst stali.
Znacie coś piękniejszego?
(Fragment książki Variétés. Od lat w przygotowaniu.)
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.