O sytuacji pisarza drugorzędnego
Wierzcie, najwyższy czas opracować i ustalić postawę drugorzędnego pisarza, inaczej bowiem wszystkim ludziom zrobi się niedobrze.
Witold Gombrowicz, „Ferdydurke”
Gombrowicz w „Ferdydurke” o pisarzu drugorzędnym, „odpalonym”, czyli odrzuconym przez czytelników, krytykę i sztukę: „Bo na czymże właściwie polega sytuacja drugorzędnego pisarza, jeśli nie na jednym wielkim odpaleniu? Pierwsze i nielitościwe odpalenie wymierza mu zwykły czytelnik, który zdecydowanie nie chce lubować się jego utworami. Drugie i haniebne odpalenie wymierza mu własna jego rzeczywistość, której nie zdołał wyrazić. A trzecie odpalenie i kopnięcie, najhaniebniejsze ze wszystkich, spotyka go od strony sztuki, do której się schronił, a która gardzi nim jako nieudolnym i niedostatecznym. I to wypełnia miarę hańby. Tu już zaczyna się kompletna bezdomność. To sprawia, że drugorzędny staje się przedmiotem pośmiewiska ze wszystkich stron, wzięty w krzyżowy ogień odpalenia. Czyż człowiek tak oporządzony nie powinien wyjechać, ukryć się gdzieś, aby go nie widziano? Czy niedostateczność, paradująca w biały dzień, żądna honorów, może być zdrowa i czy nie musi sprowokować natury do czkawki?”
Myślę o tym fragmencie, ilekroć widzę pisarzy współczesnych, polskich, ale nie tylko, grających rolę zadowolonych. Mówię „grających rolę”, ponieważ zachowują się często, szczególnie na spotkaniach autorskich oraz w innych sytuacjach publicznych, jakby im niczego nie brakowało, a przekonanie o wybitności otulało ich od urodzenia i stanowiło zaporę wystarczającą do tego, by prawda o ich faktycznej drugo-, a może i trzeciorzędności, nigdy nie wyszła na jaw. Patrzę na to zjawisko i zastanawiam się, czy naprawdę czują się spełnieni, a w spełnieniu swoim pierwszorzędni? Czy faktycznie we własnych oczach są już wartością, kompletnie zrobionymi pisarskimi osobowościami? Czy nie chodzi za nimi przynajmniej od czasu do czasu, jak za mną, Gombrowiczowski z ducha wierszyk Czesława Miłosza:
Wśród niedo–prawdy
I niedo–sztuki
I niedo–prawa
I niedo–nauki,
Pod niedo–niebem,
Na niedo–ziemi
Niedo–niewinni
I niedo–zhańbieni.
Wersja przeciwna wydarzeń nie jest wcale trudna do wyobrażenia. W tej drugiej, realistycznej wersji, pisarze, o których myślę, wiedzą o swojej drugo- albo i trzeciorzędności, ale nic sobie z tego nie robią. Od początku tzw. kariery zgniatani przez codzienność, której nie umieją ustawić sobie ani życiowo ani artystycznie, demolowani od wewnątrz przez napierające fakty i własną świadomość, nieustannie deformowani przez starcie z rzeczywistością, której nie umieją sprostać na swoim, drugorzędnym poziomie, popadli w fałsz tak głęboki, a jednocześnie na tyle jest to dla nich sytuacja do wytrzymania, że nie zamierzają z nią walczyć, ani zmieniać. I z pozycji tego zafałszowania mogą – nawet całkiem zgrabnie – prezentować się (niezależnie od wieku i tego, jak bardzo w istocie zostali, mówiąc za Gombrowiczem, odpaleni, tj. odrzuceni z ich drugorzędnością) w roli „młodych zdolnych”, „cennych, a rokujących” – przez lata albo i dziesięciolecia. O tym, że fałsz na dłuższą metę jest nie do utrzymania i weryfikacja będzie bolesna (tak, historia to sprawi, czas), nie myślą. Albo myślą, ale nie za często. I raczej niezobowiązująco. Kiedy poranek bardziej szary i perspektywa węższa. Kiedy balon zostaje delikatnie nakłuty przez słowo krytyki (które zresztą prędzej nazwą „hejtem” niż w pełni zasłużoną oceną). Gdy nikt nie patrzy i przyjmują wyraz twarzy sauté, zdejmując na moment maskę i próbując odetchnąć spoza niej. Wtedy czują, tak mi się zdaje, gdzie się znaleźli i jak tu trafili. Przez chwilę potrafią ocenić jasno, bez oszukiwania się, jaka jest ich sytuacja. Ale potem wracają do spartaczonej formy, która w ich wypadku nie może być niczym innym, jak jakimś kulawym niedo-. I w formie tej znów zastygają. Publicznie muszą grać taką rolę – i grają, to trzeba przyznać, wytrwale. Rola ta zaś wymaga od nich w pierwszym rzędzie przynajmniej udawania pierwszorzędności. Publiczność tego wymaga. Krytyka nawet im czasem pomaga (ponieważ krytycy są w jeszcze marniejszym gatunku i pasuje im, że mogą namaszczać miernoty okrzykując je „geniuszami”, a ich książki „arcydziełami”). Zatem udają. Kulawo, niezdarnie, ale z uśmiechem na ustach. Udają niemal wszyscy. Pisarze i krytycy. Przy publicznym aplauzie. A głos Gombrowicza pozostaje wołaniem frustrata, którego w młodości i wieku średnim „odpalano” brutalnie i wielokrotnie.
Jak to tam było, kiedy Syntetolog Filidor usiłował uczynić jednością nieposkładaną, sypiącą się osobowość Flory Gente z Mesyny, niezbyt lotnej kochanki anty-Filidora? „Gdy zaś chciał pobudzić w niej godność, zażądała ni mniej, ni więcej, tylko pięćdziesiąt dwa złote. – Za dziwactwa się płaci, pierniku – rzekła – na to nie ma taksy”. Tak, panie Gombrowicz. Co pan nam tu będzie.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.