Z natury unikam wyznań, wszystko, czego się o wyznaniach dowiedziałem, pochodzi od Dostojewskiego – i nie jest to wiedza budująca. Wyznawszy to, muszę pójść dalej po tych grząskich piaskach i powiedzieć bez żadnych uników, że samo słowo research, jeśli używa się go w odniesieniu do literatury, budzi we mnie niepokój i to z tych przechodzących w niechęć. Bierze się to prawdopodobnie stąd, że z lubością reaserchowałem, z fascynacją tonąłem w źródłach, zarówno przy pisaniu powieści, jak i w przypadku „Po bandzie” oraz „Archipelagu islam”. W zasadzie jedynie wiersze udawało mi się pisać bez uprzedniego researchu, tylko nie jestem pewien, czy mogę to uznać za sukces, bo w końcu jak jest z wierszami – wiadomo. Ciemność, błysk, piorun, grzmot, bicie serca, gorączka, romantyczna biegunka, i proszę, wierszyk gotowy. Czasem kolejność jest inna; to pewnie zależy od diety. OK., żartuję, nad liryką też się pracuje, ale jednak nurzanie się w błocie researchu poetom jest oszczędzone. Tymczasem prozaicy – uwaga, otwieram puszkę Pandory – o, prozaicy umiaru w tej szajbie nie znają. Jak mówię: reaserchowałem. Do napisania pół strony w „Kronice widzeń złudnych” potrzebowałem kilkudziesięciu lektur, a potem jeszcze kilku, żeby się upewnić, że znam temat na tyle, że nikt mi nie powie, że nie znam. Z pozostałymi książkami podobnie. Do tego stopnia podobnie, że w zasadzie za każdą stoi regał uginający się od papieru, przez który orałem jak głupi. I po co? Pojęcia nie mam. W żadnej recenzji, w żadnym tekście krytycznym nikt nie zwrócił uwagi, nikt słowem się nie zająknął, że tekst dobrze udokumentowany i z solidnym oparciem w źródłach. Dlatego unikam piszących kolegów i koleżanek, o których wiem, że w to samo się bawią, gdy piszą. (Samego siebie też bym pewnie unikał, jeśli o research chodzi, niestety, jak mówi klasyk, nie posiadam takich możliwości.) Czasem jednak nie uda się minąć kolegi czy znajomego, nie zdąży przejść na drugą stronę ulicy. Czasem trudno udać, że się wiąże buta i nie dostrzega, że obok przechodzi ktoś, z kim się było w kontakcie. Czasem po prostu ludzie wpadną na siebie – i kicha. Spotykam, powiedzmy, takiego jak ja researchera, i pytam, nad czym pracuje. A on obiecująco zrywa się do lotu, niewinnie: „A wiesz, powieść zacząłem”. Na to ja, z ulgą, i żeby pokazać, że naprawdę wspieram, prażę pytaniem z gatunku tych niby-pomocnych: „I co? Jak idzie pisanie?” Na co on, zdziwiony: „Jakie pisanie? Reaserch, chłopie, research robię. Właśnie dymam do biblioteki, książki oddać i kolejne do domu zatargać.” Teraz to ja odgrywam aktorską suitę pt. „Zafrasowanie Jakuba”, wzrokiem uciekam, powietrze łapię jak karp wyrzucony na brzeg. Bo z jednej strony wiem, że powinienem być pełen zachwytu, po ramieniu albo plecach poklepać, jakieś święto-Mikołajowe „Ho! Ho! Ho! Research!” zapodać, albo chociaż pokręcić z podziwem głową. Ale co zrobić, nie mogę. Wszystko się we mnie wzdraga, słowo „research” brzęczy mi w uszach i syczy. I nie, nie ma we mnie zachwytu. Wyznaję (to już ostatnie zwierzenie), że teraz, na papierze, łatwiej się tym podzielić, bo wobec człowieka, który przekonany jest, że bez przeczytania trzech bibliotecznych regałów nic nie napisze – jestem bezradny. Tak bezradny, jak wobec siebie, gdy pomyślę o recydywie researchu. Obiecuję też sobie solennie, że następną książkę napiszę bez zaglądania do biblioteki. Na wariata. W natchnieniu. Od ręki. Tylko: czy to aby możliwe?
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.