Rada dnia:
„Żadnej pogody i żadnych snów.” (Julian Barnes)
Zgadzacie się z tym?
Komentarz. Znałem człowieka, prawdziwy ekstremista, który słysząc, że ktoś zamierza publicznie opowiedzieć sen, mówił: „To ja przepraszam, wychodzę”. I wychodził, nawet się nie obejrzał. Zazdrościłem mu nieprzejednania. Twardych zasad i pewności, że cokolwiek zostanie ujawnione, będzie nie druzgoczącą konfesją, ale nudziarstwem niewartym czasu poświęconego na wysłuchanie. Być może sny, jakie sam mógłby opowiedzieć, były lepsze od wszystkiego, co przeczytał, widział w kinie, albo mógł usłyszeć. A może jedynie znał się na opowieściach na tyle, by wiedzieć, że stalowa konstrukcja narracji koroduje pod wpływem majaków. Człowiek ten z całą pewnością przychylnie spojrzałby na zasadę, jaką w „Nie ma się czego bać” sformułował Julian Barnes: „Żadnej pogody i żadnych snów.” Choć co do pogody to nie wiem. Nigdy o niej nie mówiliśmy. Zakładam jednak, że pogoda także, jak sny, stałaby nisko w hierarchii tematów godnych podjęcia, i nie tylko na wieczornym party. Podobnie, jak mi się zdaje, musiał myśleć Franz Kafka. Bo inaczej jak wytłumaczyć, że najokrutniejsze sny podawał tak, jakby to była rzeczywistość na niczym innym, jak tylko solidnym fundamencie jawy oparta. Weźmy początek „Przemiany”:
„Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka.
Leżał na grzbiecie twardym jak pancerz, a kiedy uniósł nieco głowę, widział swój sklepiony, brązowy, podzielony sztywnymi łukami brzuch, na którym ledwo mogła utrzymać się całkiem już ześlizgująca się kołdra. Liczne, w porównaniu z dawnymi rozmiarami, żałośnie cienkie nogi migały mu bezradnie przed oczami.
„Co się ze mną stało?” – myślał. To nie był sen.” (Franz Kafka, „Przemiana”, w zbiorze opowiadań pt. „Wyrok”, przeł. Juliusz Kydryński, PIW, Warszawa 1975.)
Ta sztuczka Kafki, jak i kilka innych, przyjęła się i na stałe weszła do repertuaru nowoczesnego pisarstwa. Gombrowiczowski Józio budzi się w kiepskiej formie i choć ma trzydziestkę na karku, musi iść do szkoły, zadawać z Miętusem, Syfonem, wysłuchiwać bredzenia Pimki. Podobnie bohaterowie Schulza, Borgesa, Cortazara, Burroughsa, Maraia, Ajvaza i wielu innych, których opowieści mogłyby zaczynać się od: „Miałem sen…”, lecz zaczynają inaczej. Na przykład tak: „Zaczęło się dziwnie. Ale czy mogłoby się zacząć inaczej? Mówi się, oczywiście, że wszystko pod słońcem zaczyna się „dziwnie” i jest „dziwne”: piękna róża jest „dziwna”, zwykła róża jest „dziwna” i przeciętnie wyglądająca różowa róża w ogrodzie sąsiada też jest „dziwna”. Wiem, że z pewnej perspektywy wszystko wydaje się przerażające i tajemnicze. Zastanów się nad wiecznością, pomyśl, jeśli jesteś w stanie, o nicości, a wtedy wszystko, co istnieje jest cudem. Jednak z całą uniżonością prosiłbym o łaskawe wzięcie pod rozwagę tylko tego, że niektóre istoty są cudowniejsze od innych, a ja jestem jedną z nich.” (Philip Roth, „Pierś”, przeł. Halina Cieplińska-Bojarska, PIW, Warszawa 1989.) Wielkie sny, czyste baśnie opowiadane jak zdarzenia codzienne. Jaka nauka z tego? Chcesz opowiedzieć sen dziki? Pisz tak, jakby to była jawa. Zamierzasz skorzystać z tego, co nocą podsuwa ci tajemniczy reżyser, montujący wyłącznie dla ciebie taśmy grozy, fantazji i pragnień? Opowiadaj śmiało, ale idź przy tym w zaparte i bij się w pierś, że tak właśnie było, jak mówisz. Pamiętaj, że nawet u Freuda nie liczą się nocne zwidy, lecz objaśnienia zwidów – i to one są literaturą. Jeżeli zaś lubisz ryzyko, opowiedz swe sny jako sny. Tylko nie zdziw się, gdy usłyszysz: „To ja przepraszam, wychodzę.”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.