Jakub Winiarski: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz w niej siebie obecnie? To coś związanego z losem, rodzaj powołania, czy po prostu sposób robienia kariery taki sam jak inne?
Jakub Małecki: Na pewno nie jest to sposób robienia kariery, bo odchodząc 5 lat temu z banku, żeby zajmować się tylko literaturą, podejrzewałem, że może to być taki trochę życiowy samobój. Nie robiłem tego dla pieniędzy, wręcz przeciwnie – chciałem po prostu w wieku 60 lat nie pluć sobie w brodę, że nigdy nie spróbowałem. To, że zarabiam teraz dużo lepiej niż w banku, nadal nie przestaje mnie zadziwiać.
J.W.: Chcesz powiedzieć, że z literatury żyje ci się lepiej niż z pracy w banku? Jak to możliwe?
J.M.: Nie wiem, jak to możliwe, ale tak jest. Okazuje się, że w Polsce czyta więcej osób, niż mogłoby się wydawać. Kiedy patrzę na raporty ze sprzedaży moich ostatnich tytułów, nie wierzę w ani jedno słowo tych, którzy wieszczą koniec książek.
J.W.: Czy w twojej rodzinie były jakieś tradycje artystyczne? Jakieś artystyczne ciągoty? Żyłeś wśród ludzi utalentowanych, ceniących sztukę, literaturę?
J.M.: Nie, nigdy nie znałem nikogo, kto by napisał książkę, nakręcił film i tak dalej. Wychowywałem się w Kole, gdzie mieszka 28 tysięcy osób. Czas spędzałem przed blokiem albo na boisku. Nie miałem nic wspólnego z literaturą oprócz tego, że lubiłem sobie poczytać.
J.W.: Jako dziecko byłeś przez rodziców, bliskich popychany w kierunku sztuki? Czułeś wsparcie, jeśli chodzi o twoje pasje?
J.M.: Ja nigdy nie przejawiałem żadnych chęci pisarskich, nigdy nie chciałem pisać. Poszedłem na bankowość, pracowałem jako analityk finansowy. Za dzieciaka interesowałem się koszykówką i podnoszeniem ciężarów.
J.W.: Porozmawiajmy o błędach. To jest, chciałem powiedzieć, o „Błędach”, twojej pierwszej opublikowanej powieści. Jak ją widzisz po tych dziesięciu latach od debiutu? Dobrze było zadebiutować taką książką? Masz do niej sentyment? W tym samym roku, 2008, wydałeś jeszcze „Przemytnika cudu”. Ostro wtedy pisałeś, czy nazbierało się z lat wcześniejszych tych opowieści?
J.M.: Te dwie, trzy pierwsze książki najchętniej zakopałbym gdzieś głęboko pod ziemią i zalał betonem. Chodzi o to, że ja bardzo dużo nad sobą pracuję, bardzo się staram, żeby moje książki były jak najlepsze, a wtedy nie miałem jeszcze doświadczenia, wielu rzeczy zwyczajnie nie wiedziałem i wydawało mi się, że odkrywam jakąś Amerykę, a wyważałem od dawna otwarte już drzwi. Myślę, że wielu pisarzy odczuwa podobną niechęć do pierwszych swoich książek, bo to chyba normalne, jeśli założymy, że każdy próbuje się rozwijać.
J.W.: Twoje pierwsze teksty to była, z grubsza rzecz ujmując, fantastyka, nawet horror. Co myślisz dziś o tych gatunkach?
J.M.: Moje nastawienie do fantastyki i literatury wykraczającej poza rzeczywistość właściwie się nie zmieniło. Sam dużo czytam literatury opowiadającej o czymś więcej niż nasz świat za oknami i często znajduję w niej naprawdę świetne powieści. W swoim pisaniu poszukuję natomiast niesamowitości, ale trochę innej – takiej, która występuje w naszym codziennym życiu.
J.W.: Czy fantastyka czegoś cię nauczyła? Jest coś, czego bez jej uprawiania nigdy byś nie zrozumiał, nie dowiedział się?
J.M.: Fantastyka nauczyła mnie wielu rzeczy, przede wszystkim chyba tego, że pisać należy wtedy, kiedy ma się coś do opowiedzenia.
J.W.: Mam wrażenie, że tak zwana poważna krytyka zainteresowała się twoim pisaniem od czasu „Dygotu”, prawda?. Najpierw wychwalany „Dygot”, teraz „Rdza”. Opowiedz więc, jak wpadłeś na pomysł napisania akurat takich powieści jak „Dygot” i „Rdza”? Widzisz ich związek z twoją poprzednią twórczością, czy uważasz te powieści za nowy etap w twoim pisaniu?
J.M.: No właśnie ja bardzo się zdziwiłem, kiedy „Dygot” zaczął robić furorę, bo kompletnie nie spodziewałem się takiego odbioru tej książki. Byłem przekonany, że napisałem po prostu kolejną powieść, nie czułem, że zrobiłem nagle coś bardzo innego. Myślę, że mechanizmy rynkowe są tak nieprzewidywalne, że może nie ma nawet sensu szukać w sukcesie „Dygotu” jakiegoś wytłumaczenia. Ja w każdym razie z takiego a innego obrotu spraw bardzo się cieszę.
J.W.: W „Dygocie” piszesz o prowincji, o historii, ale głównie, mam wrażenie, o tym, co wiąże się z odmiennością. Wspominano w kontekście tej książki, a może także i w związku z „Odwrotniakiem” z 2013 roku, o Tokarczuk i Myśliwskim, ale ty chyba nie czujesz się obecnie ani realistą magicznym, ani kontynuatorem słynnego nurtu wiejskiego w prozie polskiej, co? Jak to widzisz? Łączy cię coś z takimi pisarzami i pisarkami, jak Tokarczuk i Myśliwski? Warto wciąż opowiadać o prowincji i jej zmorach?
J.M.: To też było zaskoczenie, bo Myśliwskiego czytałem raptem dwie książki, Tokarczuk owszem, więcej, ale ani jeden ani druga nie należą do moich najważniejszych czy też ulubionych autorów. Po ukazaniu się „Dygotu” czytałem różne recenzje, a tam właśnie takie porównania, na dodatek jakiś „nowy nurt wiejski” – bardzo się temu dziwiłem. A odnośnie drugiej części pytania – na pewno warto, natomiast mnie w tej chwili ciągnie już inny temat. Moja kolejna powieść rozgrywać się będzie w Warszawie i właściwie w ciągu jednego wieczoru, więc będzie to coś zupełnie innego niż dotychczas.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści? Tak, że od razu chcesz brać się za nowy projekt, czy może potrzebujesz czasu, dystansu, odpoczynku i niemyślenia o pisaniu przez chwilę?
J.M.: Ostatnio nie mam dłuższych przerw. A czuję zazwyczaj ulgę, bo napisanie powieści to jednak spory, długotrwały wysiłek.
J.W.: To ile tak mniej więcej zajmuje ci napisanie powieści?
J.W.: Którą z wykreowanych przez siebie postaci cenisz najbardziej i dlaczego?
J.M.: Ostatnio najbardziej podoba mi się Michał z „Rdzy”, nazywany przez innych Doktorem. Wydaje mi się po prostu ciekawy, nietypowy. Owładnięty jakimś pozytywnym wariactwem.
J.W.: Którego z bohaterów było ci najtrudniej opisywać i dlaczego?
J.M.: Najtrudniej opisuje mi się tych najbardziej ode mnie odmiennych, tych, którzy mają inne poglądy i inny sposób widzenia świaa niż ja. W „Śladach” jest na przykład taki bohater, Olo, który wszystkiego nienawidzi. I jego pisało mi się bardzo trudno, bo musiałem mówić z jego perspektywy takie rzeczy, z którymi sam kompletnie się nie zgadzam.
J.W.: Czy twoi bohaterowie mają pierwowzory w świecie rzeczywistym?
J.M.: Staram się, aby nie mieli, czasami jednak dostrzegam jakieś cechy wspólne tego czy innego bohatera z tym czy innym znajomym. Nie da się chyba tak zupełnie tego uniknąć.
J.W.: Zaczynasz od wyobrażenia sobie bohatera czy od miejsca?
J.M.: Różnie, ale najczęściej pierwszy jest bohater. Tak przynajmniej było w przypadku czterech ostatnich książek.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
J.M.: Najważniejsza książka: „Sunset Limited” Cormaca McCarthy’ego. Inne ważne tytuły to „Źródło” Ayn Rand, „City” Alessandro Baricco, „Mag” Johna Fowlesa, cały John Steinbeck i Richard Flanagan. Ale z drugiej strony kocham też J.K. Rowling i Stephena Kinga. Czasami mam taki napad, że czytam ze cztery książki Kinga pod rząd.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może jest tak, że żadnego zapóźnienia nie ma i to inni powinni baczniejszą uwagę zwrócić na to, co polska kultura ma do zaoferowania?
J.M.: Ja czegoś takiego nie widzę. Jak czytam książki takiego Wita Szostaka czy Jacka Dukaja to mam wrażenie, że jesteśmy najlepsi.
J.W.: Skoro jesteśmy tak dobrzy, to czemu świat nie jest zainteresowany naszymi autorami, tłumaczenia z literatury polskiej nie zalewają rynków?
J.M.: A to by trzeba zapytać świata.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
J.M.: Nie chciałbym, żeby Czytelnicy musieli się w jakikolwiek sposób do lektury moich książek przygotowywać. Chciałbym, żeby moje powieści dawały im coś więcej niż tylko przyjemność w trakcie lektury, ale żeby tę przyjemność w trakcie dawały również.
J.W.: Masz imponującą liczbę wyróżnień na koncie. Przypomnijmy tylko to, co sam wymieniasz na stronie w necie: Laureat Złotego Wyróżnienia Nagrody im. Jerzego Żuławskiego, nagrody Śląkfa oraz nagrody Książka Miesiąca „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”, nominowany również do Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”, nagrody im. Stanisława Barańczaka, oraz dwukrotnie do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Wszystko to robi wrażenie i w ogóle gratuluję, ale powiedz tak szczerze: czy twoim zdaniem nagrody literackie mają sens? A jeśli mają, to jaki? A może jedne mają, a inne nie? Jak to widzisz?
J.M.: Odpowiem bardzo szczerze: wyróżnienia literackie mają sens, jeśli stoi za nimi nagroda finansowa. Jeśli nie – służą głównie temu, żeby autor poczuł się z samym sobą wspaniale.
J.W.: Jak organizujesz sobie życie, żeby mieć czas na pisanie? Czy masz z tym problem?
J.M.: Pisanie to teraz moja praca. Nie mam z tym problemu, bo wstaję codziennie o 6:30 i pracuję do wieczora, jak większość ludzi.
J.W.: Coraz popularniejsze robią się kursy pisania. Co myślisz o idei uczenia pisania tak, jak się w szkołach muzycznych uczy muzykowania, a w akademiach sztuk pięknych rzeźby czy malarstwa?
J.M.: Jeśli taki kurs komuś w czymś pomoże – czemu nie? Ja sam nigdy na żadnym takim kursie nie byłem, nigdy nie czytałem też żadnego poradnika w rodzaju „Jak pisać”.
J.W.: Od lat powtarzany jest banał o upadku literatury i jej stopniowym przechodzeniu do defensywy, oddawaniu pola innym mediom. Jakie faktyczne zagrożenia dostrzegasz, patrząc na współczesną literaturę, postawy pisarzy i działalność rynku wydawniczego? Jest coś, co cię niepokoi szczególnie?
J.M.: Nic mnie nie niepokoi – tydzień temu na targach w Krakowie przez bitą godzinę podpisywałem książki, mnóstwo ludzi czyta, przychodzi na spotkania autorskie, pisze do mnie mejle. Nie mam żadnego powodu by wierzyć w upadek literatury.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
J.M.: Głównie nazwą. I chyba niczym innym.
J.W.: A ta słynna „artystyczna wrażliwość”? Jest coś takiego?
J.M.: Może i jest, ale przecież może ją posiadać również rolnik czy sprzedawca uszczelek.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
J.M.: Mam żonę, przyjaciół, znajomych, prowadzę normalne życie dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy pracowałem w banku. Jeśli ktoś przez pisanie rujnuje sobie inne sfery życia, to chyba coś mu bardzo mocno nie wyszło.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
J.M.: Chyba nikt nie wie, od czego to zależy, bo świetne książki przechodzą czasem bez echa, a kiepskie trafiają na listy bestsellerów i tak dalej, ale sukces literacki coraz bardziej utożsamiany jest albo ze sprzedażą albo z jakąś nagrodą literacką. Tak mi się wydaje.
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
J.M.: Nie mam nic przeciwko temu. Na pewno ułatwia to kontakt odbiorcy z twórcą, a to chyba dobrze.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięty ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnej Grecji, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli dzisiejszego świata, jak w twoim pojedynczym przypadku? Nie przytłacza cię liczba piszących, z których każdy domaga się uwagi dla swojej wyjątkowości?
J.M.: Nie, nie przeraża mnie to, bo też nigdy nie aspirowałem do tego, by być w jakimkolwiek sensie wyjątkowy. Bycie takim samym jak inni bardzo mi odpowiada.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
J.M.: Może zabrzmi to głupio, ale samo pisanie. Kiedy piszę powieść – nie w tym sensie, że kiedy siedzę przy biurku i uderzam w klawisze, ale kiedy wiem, że jestem w trakcie pisania – to czuję się dobrze. Mam świadomość, że dobrze wykorzystuję czas.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
J.M.: Najpierw tworzę konspekt książki, a dopiero później ją piszę. Poza tym nie mam innych zasad.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
J.M.: Ten moment, kiedy wpadasz na pomysł na książkę i on wydaje ci się wprost genialny. Potem oczywiście stopniowo go psujesz.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
J.M.: Pogodzenie się z tym, że książka wychodzi jednak trochę inaczej niż to, jak ją sobie wyobrażałeś.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
J.M.: Chyba świadek. Wydaje się jakiś taki najbardziej normalny. (Śmiech.)
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie? A może inaczej to widzisz?
J.M.: Obecnie bardzo dużą wartość ma tak zwany „fakt”, czyli ludzie wolą książkę o życiu jakiegoś, dajmy na to, informatyka, jeśli wiedzą, że jest ona oparta na faktach, innymi słowy, „prawdziwa”. Ta sama książka, ale nie oparta na faktach, znajdzie mniej odbiorców, bo jest „nieprawdziwa”. A ja jako czytelnik uwielbiam właśnie te drugie, bo w fikcji literackiej znajduję więcej głębokiej prawdy niż w czystej relacji czegoś, co się zdarzyło.
J.W.: A dostrzegasz, jak to się mówi, jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
J.M.: Tak, Michael Crummey na przykład.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
J.M.: Podobieństwa motywów i tematów występujące w niektórych z moich książek.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
J.M.: Za swoje największe osiągnięcie uważam to, że kiedyś zjadłem dwie pizze o średnicy 50 cm i nie umarłem. Nie mam natomiast żadnych spektakularnych oczekiwań w związku ze swoją przyszłością – jeśli nic wielkiego nigdy nie zrobię, to też w porządku.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy? Czytujesz w ogóle wiersze?
J.M.: Czytuję od niedawna japońskie wiersze śmierci, te ostatnie rzeczy pisane w życiu przez umierających ludzi, i coś mi to robi w głowę, ale nie do końca wiem, co. Czytanie czegoś takiego to po prostu duże przeżycie.
J.W.: Tłumaczysz książki, opowiadania. To tylko praca, czy coś więcej? Podpatrujesz warsztat tych, których tłumaczysz?
J.M.: To bardzo przyjemna praca, która nie wymaga od ciebie wiecznego zastanawiania się nad każdym słowem i każdą sceną, jak w pisaniu swojej książki. Warsztatów staram się nie podglądać, bo też zazwyczaj tłumaczę książki z zupełnie innych zakątków literatury niż ten mój.
J.W.: Myślisz, że każda książka przeczytana wzbogaca nas duchowo i intelektualnie?
J.M.: Myślę, że większość, ale chyba jednak nie wszystkie.
J.W.: Czy pisarz powinien zajmować się kwestiami bieżącej polityki? Czy pisarz powinien angażować się w polityczne spory?
J.M.: Jeśli chce – powinien. Jeśli nie chce – nie powinien. Ja na przykład nie chcę.
J.W.: Nie chcesz, bo…?
J.M.: Bo szkoda mi czasu.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
J.M.: Dla debiutu akurat tak, bo wydawnictwo Red Horse samo zaproponowało mi napisanie powieści po tym, jak wygrałem u nich jakiś konkurs na opowiadanie.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłeś?
J.M.: Oczywiście, było tak bardzo często. Nigdy nie miałem z tym problemu, tak samo jak nie mam problemu z krytycznymi recenzjami. Porażka nie jest niczym złym, jeśli robisz swoje i próbujesz dalej.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcami? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
J.M.: Miałem zawsze dobre relacje z wydawcami, a teraz mam bardzo dobre. Nie mam właściwie jakichś bardzo złych doświadczeń. A jeśli chodzi o dobre – od dwóch lat jestem nieustannie zdziwiony tym, co się dzieje. Mam nadzieję, że jeszcze trochę to potrwa.
J.W.: Od kiedy wiedziałeś, że chcesz pisać?
J.M.: Nigdy właściwie nie chciałem. Po raz pierwszy pomyślałem, że mógłbym coś napisać dopiero pod koniec studiów. Wcześniej zawsze dużo czytałem i uwielbiałem książki, ale marzyłem raczej o byciu strongmanem niż człowiekiem pióra.
J.W.: Jestem pewien, że zamierzasz pisać kolejne książki. Co to będzie, możesz uchylić rąbka tajemnicy?
J.M.: Pracuję teraz nad powieścią „Nauka latania”, opowiadającej o 35-letniej kobiecie, która pewnego dnia robi coś, o co nigdy by się nie podejrzewała. Będzie to współczesna historia rozgrywająca się w Warszawie. Właściwie można chyba powiedzieć, że „Nauka latania” to książka o miłości.
J.W.: Istnieje coś takiego jak sztuka czysta? Czym ona jest, jeśli jest?
J.M.: Być może „Finneganów tren” Jamesa Joyce’a. Czyli coś, co rozumie tylko autor i nikt więcej.
J.W.: Kim byłbyś w idealnym wszechświecie?
J.M.: Właścicielem jachtu i wielkiej działki w górach, posiadającym też dziwny metabolizm, który umożliwiałby mi bezkarnie jedzenie wstrząsających ilości słodyczy.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
J.M.: No ba!
Fot. Tomasz Pluta. Z archiwum Jakuba Małeckiego.
Listopad, 2017. Zamieszczone na stronie 18.01.2018.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.