Jakub Winiarski: Podtytuł twojej książki mówi, że to „kolejna historia miłosna”. Uważasz, że za mało takich historii i trzeba jeszcze dopisywać kolejne?
Kasia Bulicz-Kasprzak: Idąc tym tropem należałaby zakazać pisarzom pisania. Po co nam więcej książek, skoro mamy ich już tyle, że przeciętny człowiek nie jest w stanie przeczytać nawet procenta z tego? Moim zdaniem książek nigdy nie jest za dużo. Im mamy większy wybór, tym lepiej. Na półkach w moim domu stoi prawie osiem tysięcy książek. Nie dlatego, że mam nadzieję wszystkie przeczytać, tylko dlatego, że lubię mieć z czego wybierać. Czytanie o miłości sprawia mi przyjemność i lubię o niej pisać. Czasem nawet wydaje mi się, że to jedyny słuszny temat. Podtytuł mojej książki to swojego rodzaju uśmiech do czytelnika. Już z okładki lojalnie informuję go, o czym jest książka. Jeśli ktoś nie przepada za takimi klimatami, to po nią nie sięgnie, nie mam o to pretensji.
J.W.: Masz jakieś ulubione historie miłosne?
K.B-K.: Całe mnóstwo, ale wspomnę tylko „Matematykę Niny Gluckstein”, bo towarzyszy mi od lat.
J.W.: OK., zacznijmy raz jeszcze. Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
K.B-K.: Nie wiedziałam. Nie miałam takiego życiowego planu. Odkąd pamiętam uwielbiałam książki i zawsze dużo czytałam, ale nie zamierzałam zostać pisarzem. Z rodzinnego domu wyniosłam wielką miłość do książek i do przyrody. Dlatego chciałam zostać przyrodnikiem i studiowałam biologię. Gdzieś tam po drodze zmieniłam swój system wartości i postawiłam na rodzinę, co uważam za jeden z moich najwłaściwszych życiowych wyborów.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
K.B-K.: Gdybym miała wskazać tylko jedną rzecz, byłaby to przyjemność która płynie z wymyślania historii.
J.W.: Niektórzy z piszących twierdzą, że to najtrudniejsze: wymyślić dobrą historię. Ty nie masz z tym problemu? I drugie pytanie: jakie są kryteria „dobrej historii” według ciebie?
K.B-K.: Zacznę od tego drugiego – dobra historia to taka, która sprawia, że przestajemy być obojętni, a zaczynamy z uwagą słuchać. Wymyślić naprawdę dobrą historię jest trudno. Również trudno jest ją opisać. Z kolei dobrze opowiedziana dobra historia to przepis na książkę idealną.
J.W.: Powiedz mi, jak myślisz, dobry jest czas obecny dla kobiet piszących powieści obyczajowe? Nie jest przypadkiem tak, że jest przesyt tego typu prozą?
K.B-K.: A kiedykolwiek był zły czas dla kobiet piszących powieści obyczajowe? Literatury dla kobiet nie wymyślono w zeszłym roku. Jej historia wiąże się z takimi tytułami jak jak choćby „Klaudyna”, czy „Duma i uprzedzenie”. Jeden będzie się o literaturze dla kobiet wypowiadał negatywnie, drugi będzie ją wielbił. Ja ją po prostu czytam.
J.W.: A jak odróżnić literaturę dla kobiet od literatury dla mężczyzn w naszych genderowych czasach? Są jeszcze jakieś wyróżniki?
K.B-K.: To bardzo proste. Książki dla kobiet to te, których nie czytają mężczyźni.
J.W.: Czy literatura kobieca może kiedyś zniknąć?
K.B-K.: Wątpię. Na pewno będzie się zmieniać, ewoluować i dostosowywać do czasów w jakich będzie pisana.
J.W.: Znany polski autor, Waldemar Łysiak, zżyma się w swoim pamflecie na literaturę współczesną, zatytułowanym „Karawana literatury”, że teraz, odkąd są laptopy, to głupie baby nic, tylko stukają w klawisze i dawaj, „literaturę laptopowi” płodzą bez opamiętania. Rzecz jasna bezwartościową i nikomu, poza innymi babami głupimi, do niczego niepotrzebną. Jak byś na taki zarzut odpowiedziała? Prawda to, co ten Łysiak wypisuje?
K.B-K.: Jedyna rzecz, jaką mogę po lekturze „Karawany literatury” powiedzieć, to: „Nie zgadzam się z tym, co mówisz, ale oddam życie, abyś miał prawo to powiedzieć.” Każdy postrzega świat na swój sposób i ma do tego prawo. Każdy czerpie z literatury to, co chce, i wnosi do niej to, na co ma ochotę. Wszystkich nas zweryfikują czytelnicy. Mnie się książki Łysiaka podobają, uważam, że są bardzo istotnym elementem polskiej literatury. To dobra chwila, żeby powiedzieć o moim podejściu do literatury. Otóż ja dzielę książki na dobre i złe. Tych drugich nie czytam. Kryteria te są całkowicie subiektywne i nie wiążą się z przynależnością gatunkową książki, jej tematem, czy tym, co o niej mówią inni. Podkreślę jeszcze raz – oceniam książki, nie ich twórców, bo ten sam pisarz może napisać powieść dobrą i złą. A ja oceniam je według swoich gustów, zdaję sobie z tego sprawę, dlatego publicznie powstrzymuję się od krytykowania.
J.W.: A jest jakaś literatura, której jednak, mimo tak pokojowego nastawienia, nie jesteś w stanie zaakceptować, przyswoić?
K.B-K.: Nie. Nie ma takiego rodzaju literatury, którego nie byłabym w stanie zaakceptować. Są natomiast książki, które mi się nie podobają. Niektóre nawet tak bardzo, że nie udało mi się ich przeczytać do końca.
J.W.: Czy możemy spodziewać się melodramatów pisanych przez mężczyzn, czy też pozostaną one domeną kobiet i ich wrażliwości?
K.B-K.: Popraw mnie, jeśli się mylę, ale czy „Anna Karenina”, najbardziej dramatyczna historia miłosna, nie została przypadkiem napisana przez mężczyznę? A „Romeo i Julia”? Chyba, że Shakespeare była kobietą. Mężczyźni pisali i piszą melodramaty. To równie normalne, jak kobiety piszące kryminały czy sensacje. Każdy pisze według tego, co mu w duszy gra.
J.W.: A nie jest tak, że mężczyzna piszący romans, jednak na inne rzeczy zwraca baczniejszą uwagę? Wiesz, „Romeo i Julia” to jednak coś innego niż „Zmierzch”, czy nie?
K.B-K.: Zadałeś mi podchwytliwe i bardzo skomplikowane pytanie. Po pierwsze Meyer poniekąd korzysta ze schematu „Romea i Juli”, więc można powiedzieć, że to to samo. Z drugiej strony coś innego – Shakespeare to geniusz, Meyer nie. Z trzeciej strony Człowiek ze Stradfordu od kilku wieków jest czytany, inni autorzy się nim inspirują. A takie książki jak „Zmierzch” na własny użytek nazywam literaturą eventową. Była bestsellerem, zapoczątkowała nawet pewne zjawisko w literaturze popularnej, ale została zdetronizowana przez cykl „Grey”. Na pewno był to jakiś fenomen, pytanie tylko czy literacki, czy marketingowy. Romans rządzi się swoimi prawami, podobnie jak kryminał. Zarówno kobieta jak i mężczyzna są w stanie napisać dobrą powieść w każdym gatunku. To, na co autor zwróci baczniejszą uwagę, zależy nie tylko od płci. Wróćmy może do wspomnianej „Anny Kareniny”. W założeniu autora miała to być książka o problemach społecznych. Dla milionów czytelniczek stała się romansem wszech czasów.
J.W.: Opowiedz jeszcze, jak to z tym konkursem było? Nie obawiałaś się konkurencji? Byłaś pewna, że wygrasz?
K.B-K.: To było dość dawno i wydarzenia z tamtego okresu zaczynają mi się powoli zacierać. Na dodatek to wielowarstwowa historia, której nie da się streścić w trzech zdaniach. Żeby opowiedzieć, jak to było, muszę zacząć od tego, że moim małym hobby jest bieganie. Zaczęłam kilka lat temu, zupełnie przypadkowo, ale mi się spodobało. Lubię zwłaszcza biegi długodystansowe. I gdzieś tu jest pierwszy krok na drodze do pisania. Otóż ludzki mózg jest tak skonstruowany, żeby chronić ciało przed zużyciem. Kiedy ciało jest zmęczone, mózg wysyła sygnał, że już wystarczy. Żeby biec dalej, trzeba oszukać mózg. Najlepiej dać mu jakieś zadanie. Istnieje cała masa sposobów na oszukiwanie samego siebie. Są biegacze, którzy uważnie słuchają muzyki, tacy którzy powtarzają tabliczkę mnożenia i tacy, którzy wymieniają stolice. Ja zaczęłam wymyślać historie.
J.W.: Niesamowite. I jak to zadziałało?
K.B-K.: Czułam się tak, jakbym biegła i jednocześnie czytała książkę. Ale pewnie na tym by się skończyło, gdybym pewnego razu nie znalazła w skrzynce mailowej informacji, że Wydawnictwo Nasza Księgarnia ogłosiło konkurs literacki. W pierwszej chwili skasowałam mail, bo nie byłam zainteresowana. Ale ta informacja jakoś zburzyła spokój mojej duszy. Wracałam do niej. Przebiegłam maraton, biegałam w błocie i śniegu. Czułam potrzebę stawiania sobie wyzwań. Ten konkurs to było jakieś wyzwanie dla mojego mózgu. Czułam, że muszę spróbować napisać książkę. Podzieliłam się tym z moim mężem. A on uwierzył, że to możliwe. Jego wiara bardzo mi pomogła. Zaczęły się wakacje, pojechałam z synem do domu moich rodziców i powiedziałam mamie jaki mam plan. „Siadaj i pisz” – powiedziała. Zajęła się moim dzieckiem i zapewniła mi idealne warunki do pracy – mały pokój w którym praktycznie zamykała mnie na całe dnie. Dostarczała niesamowite ilości herbaty i goniła do pracy. Bez jej wsparcia pewnie nie dałabym rady. (Dzięki, mamo!). Przez miesiąc czasu nie robiłam nic innego tylko pisałam, piłam herbatę i raz dziennie przez godzinę biegałam. Zdążyłam w ostatniej chwili. Książkę wysłałam ostatniego dnia. Czułam ogromne zadowolenie – przybiegłam do mety.
J.W.: Myślałaś o zwycięstwie?
K.B-K.: Wtedy nie zastanawiałam się nad wynikiem. Bieganie nauczyło mnie tego, że nie walczy się z innymi biegaczami, tylko z samym sobą, to zawsze jest najtrudniejszy przeciwnik. A ja z nim wygrałam. Postanowiłam napisać książkę i to zrobiłam. Rozstrzygnięcie konkursu nie było dla mnie priorytetem. Może dlatego, że ani przez chwilę nie myślałam, że wygram. Telefon z wydawnictwa był dla mnie ogromnym zaskoczeniem.
J.W.: I potem tak od razu uznałaś, że skoro raz się udało, to znak, że pisanie jest dla ciebie, a ty dla pisania?
K.B-K.: Ja nie wierzę w znaki. Pisanie „Nie licząc kota” sprawiło mi przyjemność. Dobrze się bawiłam i nie chciałam rezygnować z tej formy rozrywki
J.W.: Kim jesteś obecnie w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
K.B-K.: Jestem autorką książek dla kobiet, obyczajówek, romansideł, czy jak kto lubi nazywać historie miłosne. Planuję swoje książki, ale nie karierę. Wydaje mi się, że najgorszym błędem, jaki może popełnić początkujący pisarz, jest oczekiwanie czegoś (sławy, pieniędzy etc), bo to odciąga uwagę od tego, co naprawdę ważne, czyli od pisania. Tworzenie książki jest dla mnie wartością samą w sobie. Kiedy udaje mi się doprowadzić historię do końca, to jest moją nagrodą. Wybór zdjęcia na okładkę traktuję jako bonus.
J.W.: Myślisz, że często początkujący pisarze popełniają ten błąd, że skupiają się na sukcesie, a nie na pisaniu? Czy to znak czasów?
K.B-K.: Myślę, że obecnie wiele osób skupia się na sukcesie, jednak tak długo, jak nie przeszkadza im to w pisaniu, nie widzę w tym problemu.
J.W.: Czytujesz poezję? Jeśli tak, to co ci daje wiersz? Masz jakieś ulubione liryki?
K.B-K.: Czytuję. Wprawdzie obecnie trochę mniej niż kiedyś, ale to chyba wynika z faktu, że moje ulubione wiersze znam na pamięć. Bardzo chętnie sięgam po Norwida, Tuwima, Iwaszkiewicza, Pawlikowską-Jasnorzewską i Baczyńskiego, i Bursę. Duże znaczenie ma dla mnie twórczość T.S. Eliota. Wspomnę tu o moim nauczycielu języka polskiego z podstawówki, panu Jerzym Zielińskim. Był bardzo ważną osobą w moim życiu. Dla niego jeszcze dziś weszłabym na stół i krzyknęła „O Kapitanie! Mój Kapitanie!”. Otóż uczulał on nas bardzo na poezję, pokazywał jej wartość i mówił, że milion razy trudniej napisać dobry wiersz, niż świetną książkę. Zawsze, kiedy obcuję z dobrą poezją, z niezwykłym podziwem patrzę, jak poeta maluje dziesięcioma słowami to, na co pisarz potrzebuje dziesięciu tysięcy. Wiersze zawsze budzą we mnie masę emocji. To bardzo pobudza wrażliwość i na pewno jest jednym z powodów, dla których po nie sięgam.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
K.B-K.: Gdybym chciała wyczerpująco odpowiedzieć na to pytanie potrzebowałabym tygodnia. Moja mama żartobliwie nazywa mnie biblifisiem. W moim mieszkaniu, jak już mówiłam, jest prawie osiem tysięcy książek. Więc jeśli ktoś chce, żebym zanudziła go na śmierć, wystarczy, że sprowokuje rozmowę o literaturze. Spróbuję jakoś usystematyzować moje literackie fascynacje. Zacznijmy od autorów. A jeszcze lepiej autorek. Iris Murdoch, Margaret Atwood i Esther Vilar to pierwsza trójka. Od lat czytam ich książki i do nich wracam. Nasze fale mózgowe szumią na tej samej częstotliwości. W dalszej kolejności chciałabym wymienić Amélie Nothomb, Angelę Carter, Connie Willis, A.S. Byatt, Shirley Jackson i Lisę Jewell. Z autorami jest gorzej, bo nie mogę znaleźć odpowiedniego kryterium, według którego można by ich podzielić. Zacznę może od Williama Shakespeare’a. Ilekroć bym do niego nie wracała, zawsze ma mi coś po powiedzenia. To bez wątpienia jedno z moich najważniejszych literackich doświadczeń. Lubię sięgać po rożne przekłady, ale najchętniej te Słomczyńskiego. Wśród moich ulubionych pisarzy jest również Murakami i Dostojewski, Sapkowski, Ćwiek, Le Clézio i Ian Banks, Tomas Berger, Ben Elton, Ernest Hemingway i Orson Scott Card, Janusz Zajdel, Philip K. Dick, James Herriot, Tomasz Pacyński, Gerald Durrell, Heinlein, Magnus Mills. Nie mogłabym nie wspomnieć o Alanie Moorze, Franku Millerze, Braciach Minkiewiczach, Mignoli, czy twórcach serii Dylan Dog. Jeśli z kolei miałabym wymieniać najważniejsze dla mnie książki to byłyby to: „Onitsza”, „Przeminęło z wiatrem” i „Autostopem przez galaktykę”. „Ulica Czarnych Ptaków”, „Wszystko jest iluminacją”, „Porwanie Jane E.”, „Wodnikowe Wzgórze”. W młodości przeprowadziłam na sobie eksperyment czytelniczy i przeczytałam wszystkie przetłumaczone na język polski książki Dicka w chronologicznej kolejności ich powstawania. Od lat kolekcjonuję różne wydania „Alicji w Krainie Czarów”. Wśród ponad siedemdziesięciu egzemplarzy, mam między innymi wydanie indyjskie i meksykańskie. Oczywiście wszystkie tłumaczenia na język polski i ekskluzywne wydanie angielskie, które znalazłam w uroczym antykwariacie w Glasgow (Joan, dzięki za herbatę w mglisty dzień). Ta książka też jest dla mnie ważna. To most, który łączy to, co we mnie dziecięce z tym, co dorosłe.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy, jeśli to dostrzegasz, miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może tego problemu już nie ma i wszystko się w naszej globalnej wiosce wyrównało, także stany poszczególnych kultur?
K.B-K.: Nie mam kompleksów ani osobistych, ani narodowych. Nie uważam, żeby nasza kultura była lepsza czy gorsza. Nie zarzuciłabym jej wtórności czy drugorzędności. Kilka lat temu polska poetka dostała nagrodę Nobla, nie dlatego, że była to decyzja polityczna, tylko dlatego, że jej się należało. Mamy wielu wyśmienitych pisarzy, poetów, muzyków, twórców komiksów. I to bardzo miłe, że jakiś Francuz czy Niemiec może przeczytać Sapkowskiego, a Belgowie uważają Rosińskiego za swego. Z drugiej strony szkoda mi ich, bo nie poznali Orbitowskiego. Szkoda mi również siebie, że nie mogę czytać Satyajit Raya tyle, ile bym chciała. Bo jednak z tą globalizacją nie jest do końca tak równo. Na globalizację można patrzeć z rożnych stron. Dla jednych będzie kosiarką, która wjeżdża na trawnik i wszystko równo przycina. Dla innych – szeroko otwartym oknem. Ja nie widzę w niej nic złego, dopóki nie zatracimy własnej tożsamości. Nie zaszkodzi nam King, dopóki publikuje Stasiuk.
J.W.: Myślisz, że Zachód skorzystałby, gdyby więcej tłumaczono pisarzy z Polski? Coś tracą tamtejsi czytelnicy, skoro tamtejsi wydawcy tego nie robią?
K.B-K.: Oczywiście. Znajomość książek z innych kręgów kulturowych poszerza horyzonty. Czytając je, widzimy pomysły i problemy, które nie miały szans się narodzić w naszych warunkach. Pozwalają nam również spojrzeć na siebie z innej perspektywy i skłaniają do różnych przemyśleń. Zachód skorzystałby, gdyby czytał książki Polaków. My skorzystalibyśmy, gdyby u nas wydawano więcej powieści japońskich, czeskich, włoskich czy tajlandzkich. Różnorodność i możliwość dokonywania wyboru to w literaturze zawsze wartości pozytywne.
J.W.: Jak to było z tym opowiadaniem erotycznym do antologii „Rozkoszne”? Wiedziałaś od razu, że to twoje klimaty?
K.B-K.: Z powodu innych zajęć wycofałam się z tego projektu jeszcze w czasie, kiedy miał być to zbiór opowiadań wakacyjnych. Nie wiedziałam, że organizatorzy tak daleko z tym zaszli (ani w którą stronę poszli) Ale kiedy zbiór powstanie chętnie przeczytam. Nie mam nic przeciwko erotyce w literaturze. Czytałam de Sade, Rotha czy Lawernce’a. Nie wiem za to, czy sama chciałabym coś w takich klimatach napisać. Może kiedyś, jak będę dorosła.
J.W.: Jakie są twoim zdaniem cechy dobrej powieści obyczajowej, albo może jakie powinny być?
K.B-K.: Dobra powieść obyczajowa powinna mieć wszystkie cechy dobrej powieści – powinna być dobrze napisana, wciągająca, powinna wzbudzać w czytelniku emocje i coś w nim pozostawić.
J.W.: Jakimi zatem cechami powinien dysponować dobrze rokujący autor powieści dla kobiet? Czy jest coś, co odróżnia znanych ci autorów prozy, w jakiej ty do tej pory się specjalizowałaś, od subtelnych liryków czy literackich awangardzistów?
K.B-K.: Dobrze rokujący autor obyczajówki tym się różni od dobrego awangardzisty, czym Beyonce różni się od Skin. Ktoś potrafi i chce pisać obyczajówkę, ktoś czarny kryminał, ktoś powieść poetycką. To jest sprawa naszej wrażliwości, postrzegania świata.
J.W.: Lubisz awangardzistów? Czytujesz Joyce’ów, Pereców, Buczkowskich czy Drzeżdżonów, albo innych specjalistów od łamania języka i zakłócania komunikacji z czytelnikiem?
K.B-K.: „Kraina Patalonków” to jedna z książek mojego dzieciństwa, a synowi czytam „Kota i diabła”. Ci, którzy wczoraj byli awangardzistami, dziś są klasykami, a nawet jak w przypadku Pereca i Drzeżdżona – głosem swego narodu. Lubię twórców, którzy łamią schematy i zasady, by wyznaczać nowe kierunki. Zastanawiałeś się kiedyś, jak by wyglądał współczesny teatr, gdyby Shakespeare nie złamał zasady trzech jedności?
J.W.: Pewnie byłby kompletnie inny. Ale wróćmy do ciebie. Czytelnik jest dla ciebie ważny?
K.B-K.: Czytelnik jest najważniejszy. Sama jestem czytelnikiem. Lubię czytać książki, których autorzy mnie szanują. I pisząc sama szanuję czytelnika. Nie chodzi tu o to, żeby schlebiać jakimś gustom, czy żeby się podobać. Nie ma szans, żeby moje książki spodobały się wszystkim. Staram się traktować czytelnika jak partnera w tej specyficznej rozmowie, za jaką uważam książkę. Nie lubię kiedy autor czytanej przeze mnie fabuły traktuje mnie jak głupka, kiedy mnie poucza, albo stosuje tanie kuglarskie sztuczki, by ukraść moje uczucia, więc i sama tego nie robię. Nie cierpię też w literaturze współczesnej analizy sytuacji politycznej, czy „leczenia powieścią”.
J.W.: Co masz na myśli, mówiąc o „leczeniu powieścią”?
K.B-K.: Sytuację w której autor widząc jakiś społeczny problem nachyla się nad nim i ustami swoich bohaterów instruuje czytelnika, co zrobić, by problem zminimalizować, a świat poprawić. Powiedzmy, że przeszkadza mi przekraczanie prędkości przez niektórych kierowców. Dlatego moja bohaterka wciśnie gaz do dechy, wyląduje w rowie, nabije sobie guza i potem będzie przez dwie strony ubolewać nad swoją głupotą. A ja się będę cieszyć, że ktoś to przeczyta i zmądrzeje. To jest właśnie „leczenie powieścią”.
J.W.: Jak wpadłaś na pomysł napisania akurat takiej powieści?
K.B-K.: Trudno mi sobie przypomnieć. Chciałam napisać prostą historię. Mam wrażenie, że sama się potoczyła, a ja ją tylko szybciutko spisałam.
J.W.: Co było najprzyjemniejsze w pisaniu tej książki?
K.B-K.: Widok za oknem na ogromne, zielone pola kukurydzy. Ta jednostajność bardzo mnie uspokajała. Kilka dni po przyjeździe na wieś znaleźliśmy z synem porzucone pisklę bażanta i postanowiliśmy się nim zająć. Pudełko z pisklaczkiem stało pod stołem, na którym był mój warsztat. Kiedy byłam blisko, maluch piszczał, dopominając się jedzenia.
J.W.: Co było najtrudniejsze w pisaniu tej książki?
K.B-K.: Presja czasu. Nie powinno się pracować w tak szalonym tempie. Kiedy skończyłam, byłam zmęczona psychicznie i fizycznie, ale zdążyłam i pracę konkursową wysłałam w ostatnim możliwym dniu.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć? Miałaś chwile zwątpienia?
K.B-K.: Jak już wspomniałam „Nie licząc kota” powstało w miesiąc. Nie miałam czasu na myślenie o czymkolwiek innym. Rozterki i zwątpienie to byłby komfort na który nie mogłam sobie pozwolić.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
K.B-K.: Bieganie.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą, co jest w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
K.B-K.: Z WNK pracuje mi się bardzo dobrze. Bardzo lubię moją redaktorkę. Od razu między nami „zaiskrzyło”. Mam do niej zaufanie. Co wcale nie oznacza, że się we wszystkim zgadzamy. To jest chyba najtrudniejsze. Moment, w którym słyszysz, że coś trzeba zmienić. Trudno się rozstać ze swoją wizją. Ale zawsze jesteśmy w stanie wypracować zadowalający kompromis. Przyjemnie mieć świadomość, że komuś zależy na twojej książce i też chce, żeby była jak najlepsza.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
K.B-K.: Tak jak przed. Niebo nie spadło mi na głowę, nie uwierzyłam, że mam teraz rząd dusz. Jest satysfakcja ze zrealizowania planu.
J.W.: Jak wiesz, prowadzę warsztaty pisarskie. Ty na takie nie chodziłaś, ale powiedz mi, proszę, jak myślisz, dla kogo są warsztaty pisarskie? Kto najbardziej może na nich skorzystać?
K.B-K.: Na mojej stronie jest takie hasło „Z pisaniem jest jak z bieganiem”. Głównie dlatego, że moim zdaniem każdy może pisać i każdy może biegać. Nie tylko może, nawet powinien. ale to nie jedyna analogia. Zarówno o pisaniu, jak i o bieganiu w moim życiu zadecydował przypadek. Moja przygoda z bieganiem zaczęła się od startu w maratonie. Zupełnie bez przygotowania, bez wcześniejszych treningów, bez wiedzy na ten temat. Postawiłam sobie wyzwanie i dałam radę. Pisanie zaczęło się od udziału w konkursie na powieść. W zasadzie można to porównać do biegu maratońskiego, biorąc pod uwagę dystans, jaki dzieli początek od mety. Dziś biegam, stosując wiedzę teoretyczną, sięgam po plany treningowe i zwracam uwagę na rady trenerów. Podobnie jest z pisaniem. Wróciłam do „Galerii złamanych piór”, którą kiedyś czytałam dla rozrywki, a teraz potraktowałam jako źródło wiedzy. Przeczytałam poradniki Kinga i Swaina. Przychodzę na twoje spotkania dyskusyjne. Nie chodziłam na warsztaty pisarskie, ale to nie znaczy, że kiedyś tego nie zrobię. Nie jestem osobą tak arogancką, żeby uważać, że nikt już mnie niczego nie może nauczyć. Zdecydowanie jestem z tych, dla których Sokratesowe „Wiem, że nic nie wiem”, jest życiowym mottem. Wydaje mi się, że tu głównie chodzi o znalezienie swojej ścieżki, sposobu pracy. Myślę, że dla osoby, która ma problem z zabraniem się do pracy, nie wie, jak się zabrać do pisania, szuka metodyki warsztaty są dobrym kierunkiem. Owocem warsztatów bywają książki, których brak byłby stratą dla literatury.
J.W.: Jak nie zapytam, będą mieć mi za złe. Więc zapytam: da się w ogóle wyżyć z tej literatury?
K.B-K.: A skąd w ogóle myśl, że pisanie to dobra praca zarobkowa? Jak świat światem pisarze przymierali głodem i nic się w tej materii nie zmieniło. Ci nieliczni, którym udaje się z tego wyżyć, potwierdzają tylko regułę. Tych kilku, którym udało się na książkach zarobić krocie, miało po prostu nieziemskie szczęście. Ja swoją pierwszą zaliczkę przehulałam na wycieczkę do Sztokholmu i duży zestaw LEGO dla syna.
J.W.: Mam rozumieć, że w ogóle nie masz zamiaru nigdy rzucać pracy i utrzymywać się tylko z pisania? Taka myśl ci w głowie nie postała?
K.B-K.: Żeby rzucić pracę, najpierw trzeba ja mieć. Ja jestem gospodynią domową, co teoretycznie oznacza bezrobocie. Ale gdybym miała etat (i rodzinę na utrzymaniu) to nie rzucałabym go dla mrzonek o literaturze.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
K.B-K.: W każdej z moich książek są rzeczy, których nie napisałam. Czasem dlatego, że wydawały się być nie na miejscu, nie pasowały. Czasem dlatego, że uznałam, że pomysł jest tak dobry, że można go wykorzystać gdzieś indziej. Jeśli coś mnie dręczy i męczy to właśnie chcę o tym pisać. Nie ma tematów tabu, jest tylko kulturalne podejście, albo jego brak.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
K.B-K.: Uwielbiam czytać fantastykę, ale nie piszę książek fantastycznych. Może to jest mój temat obok? A może moment na moją książkę fantastyczną jeszcze nie nadszedł?
J.W.: Co cię pociąga w fantastyce?
K.B-K.: Fantastyka pobudza wyobraźnię. Nie ma tu jednoznacznego kodu i dlatego jest to najmniej czytelny komunikat. Autor za pomocą znanego próbuje opisać nieznane, ja usiłuję to odkodować i ciągle się zastanawiam, czy widzimy to tak samo. Czytałam „Limes inferior” Zajdla jakieś piętnaście lat tamu i klucz to był klucz. Wróciłam do tej książki niedawno i klucz widziałam już jako kartę chipową. I jak tu nie paść na kolana? „Dla mnie osobiście fantastyka jest tą szczeliną w otaczającym nas parkanie rzeczywistości, przez którą można wymknąć się poza ramy zakreślone doświadczeniem. Jest swobodą dla myśli, czepiającej się wszystkiego, co możliwe, choć prawie nie prawdopodobne” – powiedział Janusz A. Zajdel.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
K.B-K.: Idealny czytelnik nie istnieje. Osoba, która sięga po moją książkę powinna mieć poczucie humoru i wiedzieć, że sięga po romans. Tylko tyle. Niczego więcej od niej nie oczekuję. Jestem od dostarczania rozrywki i emocji, nie od stawiania wymagań.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz różni się czymś od innych ludzi, którzy twórcami nie są? A jeśli tak, to czym?
K.B-K.: Jak ma rozum, dwie ręce i chęć, to nie różni się niczym. Uważam, że artysta natchniony to sprawa trochę przereklamowana. Pisanie, malowanie, komponowanie to zajęcie takie same jak każde inne. I każdy kto chce może to robić. Podobnie jak śpiewać, biegać czy gotować.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwu wers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
K.B-K.: Mig to taki samolot wojskowy? No to jego pilot nie zwycięża sam. W wojsku albo działasz w drużynie, albo cię zestrzeliwują. A zwycięstwo, jeśli już jest przypisywane jednostce, to jest to ktoś z samej góry – jakiś generał. W pisarstwie nie tylko jest miejsce na męża i dzieci. Często jest tak, że to właśnie dzięki nim pisarz może robić swoje. Kim byłby Dostojewski bez Anny. Hemingway całe życie opierał się na kobietach, a Iris Murdoch wiele zawdzięcza mężowi – Johnowi. Mąż wspierał Magdalenę Samozwaniec. Kafce pomagali przyjaciele, a Tove Jansson – kochanka. Książki o własnych dzieciach, które napisała Shirley Jackson, przyniosły jej większą popularność niż wszystkie pozostałe. Mary Norton zaistniała w literaturze dzięki historiom, które opowiadała swoim dzieciom, a inna obywatelka Zjednoczonego Królestwa jest dziś bardzo bogata, bo dla rozrywki swojego syna wymyślała historie o Harrym Potterze. O to, czy życie z pisarzem jest łatwe czy trudne, powinieneś zapytać mojego męża. Ale nie wydaje mi się, żeby miał powody do narzekania. Owszem, w dniu, w którym podpisałam umowę z wydawnictwem, przestałam być idealną żoną i matką, i równowaga w naszej rodzinie została zachwiana, ale nie jest źle. Po prostu częściej jemy dania gotowe i czasem brakuje nam czystych skarpetek. Natomiast ja bez mojej rodziny nie mogłabym pisać. To mój mąż zarabia na nasz chleb powszedni. To on we mnie wierzy, czasem bardziej niż ja sama. To on zachęcał mnie do napisania pierwszej książki i pisania kolejnych. On jest moim pierwszym czytelnikiem. Bardzo sobie cenię jego uwagi, które przekazuje mi z wielkim wyczuciem. Nie zawsze się z nim zgadzam, ale zawsze uważnie go słucham.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze? Zdarza ci się myśleć o sukcesie? Jaki masz do tego stosunek?
K.B-K.: Jeśli sukces miałby oznaczać moją buzię na okładce kolorowego magazynu i paparazziego przed moim blokiem, to tego rodzaju sukcesem nie jestem zainteresowana. Sukcesem nie są też dla mnie pieniądze. Sukcesem jest dla mnie mój syn. Sukcesem jest dla mnie to, że mogę prowadzić życie, tak jak mi się podoba. Sukcesem jest dla mnie każda skończona powieść. Kilku pisarzom na świecie udało się zarobić miliony, kilku innych dostało Nagrodę Nobla. Którzy z nich odnieśli sukces? Może King budzi się rano i myśli, że cokolwiek by nie napisał, faceci ze Sztokholmu i tak się na tym nie poznają?
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
K.B-K.: Nie. Nie ma takiej przestrzeni. Gdyby była, natychmiast zaniosłabym tam mnóstwo książek.
J.W.: Czego twoim zdaniem najbardziej potrzebuje autor, który zamierza pracować nad swoją pierwszą książką? Pieniędzy? Natchnienia? Wsparcia ze strony bliskich i pierwszej krytyki, z jaką się zetknie? A może jeszcze czegoś innego?
K.B-K.: Po pierwsze trzeba chcieć książkę napisać. Nie chodzi tu o myślenie o tym, planowanie i inne zawracanie głowy, z którego nic nie wynika. Trzeba naprawdę mocno tego chcieć. A potem trzeba to zrobić. Najlepiej teraz od razu. Usiąść na tyłku i przelać myśli na papier czy monitor, jak kto woli. Pieniądze, natchnienie i wsparcie na pewno się przydają, ale można pisać i bez tego. Jeśli chodzi o krytykę to już sprawa indywidualna. Na jednych lepiej działa kij, na innych marchewka.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie? Co chciałabyś jeszcze ulepszyć?
K.B-K.: Gdybym była krytykiem literackim, ostro bym po sobie pojechała, bo przecież krytycy nie lubią prozy romansowej [Śmiech]. A tak poważnie, to lubię moje historie. Wiem, że mają braki, ale nie mierzyłam w doskonałość. Pamiętam, jak dawałam mojej mamie rękopis „Nalewki zapomnienia” i powiedziałam, że jest lepsza od „Nie licząc kota”. Mama powiedziała wtedy, że tak właśnie powinno być. I miała racje. Zbyt dobry debiut „zabił” wielu pisarzy. A wchodzenie po schodach jest zdecydowanie lepsze niż staczanie się. Uważam, że moje książki są najlepszymi, jakie w danym momencie mogłam napisać. Nie wstydzę się, oddając je w ręce czytelników.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
K.B-K.: Moim największym osiągnięciem jest moja rodzina. Znalazłam swoją wielką miłość i udało mi się z nim zbudować dobry, stabilny związek. Mam syna, który jest mądry i lubi czytać. Mam dobry kontakt z rodzicami. Pisanie książek sprawia mi przyjemność i póki tak będzie, będę pisała następne.
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
K.B-K.: Kiedyś były gazety, dziś jest internet. Kiedyś pisało się listy, dziś maile, kiedyś były pamiętniki, dziś są blogi. Można z tego korzystać, a można wyciągnąć wtyczkę z kontaktu. Mnie to nie przeszkadza. Nauczyłam się używać e-przestrzeni z korzyścią dla siebie. Pocztę i fejsbuka sprawdzam raz dziennie, zwykle w czasie śniadania, na komputerze męża, który jest podłączony do internetu. Mój laptop jest off-line. Nie udzielam się w dyskusjach na forach, nie siedzę na czacie, ale również nie przesiaduję na kawie u znajomej, bo po prostu nie mam na to czasu. Z drugiej strony zakupy robię w Internecie, jest kilka blogów, które śledzę, e-booki rozwiązały mój problem z brakiem miejsca w mieszkaniu. Dzięki temu, że moja książka wyszła również jako e-book, mógł ją przeczytać mój przyjaciel w Londynie i koleżanka, która mieszka w Szwajcarii. Jeśli byś mnie zapytał, czy wolę taki model, w którym pisarzem jest człowiek, prowadzący życie literackie przy wódzie w jakiejś zadymionej knajpie, czy taki, w którym pisarzem jest ktoś, kto szukając wytchnienia od swojej codzienności siada na chwilkę do kompa i pisze mądry, zabawny tekst, pełen wygibasów językowych, to Ci odpowiem, że mnie bardziej podoba się ten drugi. Pisanie nie jest dla Mickiewiczów czy Słowackich. Pisanie jest dostępne dla wszystkich. No bo skoro mamy powszechne szkolnictwo, uczymy dzieci pisać i czytać, to chyba powinno nas cieszyć, że robią z tego użytek, no nie?
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jedną z dziesięciu tysięcy”, jak w politei Demokryta, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów, jak w przypadku ciebie i współczesnego świata?
K.B-K.: Nie przeszkadza mi bycie jedną z siedmiu miliardów. Nie czuję potrzeby bycia kimś wyjątkowym. Biologiczne wykształcenie ma duży wpływ na mój sposób myślenia o gatunku. Żyję w obrębie mojego „stada”, które wbrew pozorom nie jest takie duże. Tego co się dzieje poza nim, nie ogarniam, bo zwyczajnie mnie nie dotyczy.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego? Wydawać by się mogło, że autorzy i autorki romansów i prozy obyczajowej nie mogą mieć takich aspiracji, ale może się mylę?
K.B-K.: Nie do końca rozumiem to pytanie, bo jakoś tak mi brzmi, jakbyś stwierdzeniem o braku aspiracji odmawiał autorom obyczajówki możliwości bycia intelektualistami. Ale to do ich książek za jakiś czas siądą historycy, by odtworzyć obraz życia przełomu wieków. Ile na temat przeszłości dowiesz się z „Dziadów”, a ile z „Lalki”? Każda osoba pisząca ma jakieś ambicje. Mi najbliższa jest rola świadka. Jak już wspomniałam, kiedyś chciałam zostać przyrodnikiem. Kimś, kto godzinami obserwuje zwierzęta a potem to zapisuje. W moim pisarstwie zmienił się tylko obiekt obserwacji – przyglądam się ludziom.
J.W.: Jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie? Czy autorzy i autorki prozy obyczajowo-romansowej, ponieważ uprawiają literaturę tzw. rozrywkową w ogóle nie mają takich problemów i nie zastanawiają się nad podobnymi kwestiami?
K.B-K.: Nie ma kultur wyższych i niższych, lepszych i gorszych. To sposób myślenia konkwistadorów, mi absolutnie obcy.
J.W.: Saul Bellow, kiedy mu mówiono, że „nie ma kultur gorszych” i domagano się, by wprowadził na zajęcia z literatury prozę jakichś będących akurat na topie Afroamerykanów, wywalając inne, klasyczne teksty, powiedział podobno: „Jak Zulusi napiszą coś klasy Tołstoja, będziemy ich czytać”. Nie wydaje ci się, że miał jednak trochę racji, tak reagując? Jak myślisz?
K.B-K.: Zulusi nie muszą pisać Tołstoja, on sam to już zrobił. Bellow naprawdę tak powiedział? Jakoś mi to zupełnie do niego nie pasuje, bo to pisarz, który kojarzy mi się z bardzo humanistycznym spojrzeniem na świat. W takim sposobie myślenia tkwi pewna pułapka, która prowadzi do wartościowania. Stopień zaawansowania kultury nie jest wyznacznikiem jej jakości. Chodzi o to, żeby mieć umysł otwarty, poszukujący, a nie wartościujący. Czy Jackson Pollock i T.S. Eliot są w swojej prostocie genialni, podczas gdy aborygeńskie malowidła czy pieśni wangga są prymitywne? Mnie jednakowo poruszają, więc subiektywnie wysoko je oceniam. Cieszę się, że są. Na dodatek wolę legendy afrykańskie od lektury Tołstoja. Inna sprawa że wyrzucanie Shakespeare’a ze spisu lektur uważam za przejaw głupoty. On jest fundamentem, podstawą naszej kultury. I wypadałoby go znać, choćby dlatego, że od wieków determinuje sposób myślenia w naszym kręgu kulturowym. Dziś, stojąc na ruinach tego, co zostało z kultury Majów czy Azteków, możemy tylko się zastanawiać, kim byłby ich Tołstoj, gdyby przekonani o wyższości swojej kultury Europejczycy nie popłynęli do Ameryki.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy łatwo wprowadza się nowinki techniczne do powieści takich, jakie ty piszesz?
K.B-K.: Nie jestem specjalistką od spraw technicznych. Jestem też bardzo ostrożna we wprowadzaniu ich do książek. Pewne parametry zbyt szybko się zmieniają. Moje książki piszę na sześcioletnim laptopie i podejrzewam, że Twój telefon ma więcej pamięci. Pamiętam, że czytając jakąś książkę zaśmiewałam się, widząc, ile uwagi autor przykładał do opisu komputera: jaki procesor, karta, etc. Tylko, że miedzy napisaniem książki, a jej wydaniem mija czasem rok, a czasem nawet dwa lata. We współczesnej elektronice to epoka. Dlatego jeśli będę musiała opisać telefon, przez który rozmawia moja bohaterka ograniczę się do tego, że jest czerwony.
J.W.: Gdybyś mógł kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazał? Są jacyś zapoznani autorzy, których chciałabyś wskazać?
K.B-K.: W tym miejscu muszę wspomnieć o Sylwii Monday – wyjątkowym, niedocenionym twórcy lat dziewięćdziesiątych, wspaniałym erudycie z niesamowitym wyczuciem potrzeb czytelniczych. Kimś, kto złamał w swoich powieściach absolutnie wszystkie zasady.
J.W.: A dostrzegasz, jak to się mówi, jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
K.B-K.: Bardzo nie podoba mi się deprecjonowanie pewnych dzieł ze względu na przynależność gatunkową. Na zasadzie, że jeśli coś jest fantastyką czy kryminałem, to absolutnie nie może być dobre. Kiedy słyszę jak ktoś mówi, że nie czyta fantastyki, to mi się mentalny nóż w kieszeni otwiera.
J.W.: Kim byłby idealna Kasia Bulicz-Kasprzak w idealnym wszechświecie?
K.B-K.: Jak mówił mój kochany Wolter: „Wszystko jest najlepsze na tym najlepszym ze światów”. Mamy tylko jedno, wcale nie długie życie, więc szkoda czasu na zastanawianie się, co by było gdyby. Dokonuję wyborów, czasem wybieram źle, czasem dobrze, ponoszę konsekwencje i uczę się na błędach. W każdym wszechświecie byłabym tym, kim jestem.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
K.B-K.: Mam pewien sposób pracy. Zaczyna się od jakiegoś pomysłu. Słyszałam jak powiedziałeś kiedyś, ze pomysły leżą na ulicy. Otóż moje leżą na leśnych ścieżkach, po których biegam. Kiedy pomysł już mam, pozwalam mu dojrzewać. Zaczynają pojawiać się jakieś sceny, fragmenty dialogów. To jest zwykle moment, w którym siadam do pracy. Najpierw robię krótki szkic pomysłu, potem piszę charakterystyki bohaterów i ogólny plan. Potem pozostaje już tylko napisać książkę. Zwykle pracuję rano. Wstaję, idę z psem na spacer, wracam, robię sobie herbatę i siadam do pracy. Uznałam, że będę pisała mniej więcej czterdzieści tysięcy znaków tygodniowo. To jeszcze jedna rzecz, której nauczyło mnie bieganie – systematyczność.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki?
K.B-K.: Nie tylko zamierzam. Napisałam ich już kilka. Druga moja książka wychodzi latem tego roku. Trzecia czeka na decyzję wydawnictwa.
J.W.: Kiedyś podobno była, ale czy dzisiaj literatura jest jeszcze sexy?
K.B-K.: Na półkach księgarskich Grey, a Ty pytasz czy jest sexy? Teraz to chyba bardziej niż kiedykolwiek. [Śmiech]
Zdjęcia z archiwum Kasi Bulicz-Kasprzak.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.