Nie wiem, czy pamiętasz naszą rozmowę o debiutowaniu jako akcie w gruncie rzeczy dandysowskim, nieważnym, wręcz samobójczym. Mówiłeś, że nikt na poetycki debiut nie czeka, nikt nie traktuje debiutanta poważnie, nie próbuje go powitać, ośmielić i z uśmiechem wprowadzić do królestwa literatury.
Karol Maliszewski, Po debiucie
1.
Mottem do książki Karola Maliszewskiego są słowa z „Twarzy Tuwima” Piotra Matywieckiego: „Tak uchwycony obraz młodości […] zatrzymany jest w przejmującym niedokonaniu: jeszcze nie było wiadomo, że będą wielkimi poetami. A może wyrosną z nich nieudacznicy, jakich wielu w studenckim artystycznym światku?” Ważne to słowa i nie dlatego ważne, że jako motto użyte, ale dlatego, że jest to w „Po debiucie” jeden z naprawdę niewielu momentów, kiedy Karol Maliszewski wyraża pewną obawę, iż nie wszyscy debiutujący autorzy mogliby okazać się „wielkimi poetami” i gdy przynajmniej pośrednio przyznaje, że niektórzy z debiutujących pań i panów okażą się jednak literackimi nieudacznikami. Poza tym książka Karola Maliszewskiego, chociaż od trudnych kwestii nie stroni, a wręcz zdecydowanie żyje właśnie z ich roztrząsania, jest dziełem, jak to u tego krytyka zazwyczaj bywa, na wskroś afirmatywnym, przyjacielskim, nastawionym na dialog z każdym, kto tylko zechce rozmawiać o sztuce i jej pułapkach. I jeśli o mnie chodzi, ja do tej rozmowy włączam się ochoczo, choćby dlatego, że po dwukrotnej, wyjątkowo uważnej lekturze, mam nieodparte wrażenie, że jest w tym „Dzienniku krytyka” coś więcej, że jest to książka ważniejsza niż można na pierwszy rzut oka przypuszczać. Ponieważ spędziłem na jej lekturze z ołówkiem w ręku bite dwa dni i nie zanudziła mnie – nie powiem o niej złego słowa (to byłoby nie w porządku). Że jednak co najmniej kilka razy nie bardzo w duchu mogłem z wywodem Autora zgodzić się – opowiem o kilku własnych, przez „Po debiucie” wzbudzonych wątpliwościach.
2.
W rozdziale „Świat bez Herberta”, na marginesie zdania Andrzeja Sosnowskiego o tym, że poezja Ashbery’ego „redukuje możliwość oczekiwania od poezji uchwytnego przesłania i konstatacji, ustalenia emocji i uformowania nastroju lub też tego, co nazywamy ideą”, zanotował Karol Maliszewski kilka ważkich, ale też kontrowersyjnych, jak dla mnie, uwag: „A więc poezja spuściła z tonu. To jest najważniejsza zmiana. Wróciła do przyrodzonych ram. Już nie dowartościowuje się jej aurą oporu, nie namaszcza poety na ludowego trybuna. Tak jakby większość (i piszących, i czytających) zdała sobie sprawę, że ilość operacji językowych jest jednak skończona. I że są to tylko operacje językowe, najczęściej niemające przełożenia na postawy, kształtowanie, wpływ. Dusz ludzkich już się nie urabia. Słyszę głosy wołające o pozostawienie poezji w spokoju, w niszy eksperymentu i ryzyka. Mówi się o niej jak o hazardzie, ekscesie, celebrowaniu nieobliczalności wolnego artysty. Prosi się, żeby nie robić z niej komunikatu na narodowej mszy, argumentu w ideologicznych przetargach. W zaciszach domowych tworzy się mikroświaty, które krążą wśród znawców i znajomych, przydając życiu tajemniczości i pikanterii. Poezja jako towarzyski obowiązek pewnych sfer. Nic więcej.” Wspomniałem, że mam te zdania za kontrowersyjne. A przecież niby nic w nich takiego, by należało się spierać. A jednak spytałbym, co to znaczy „przyrodzone ramy poezji” i czy faktycznie dobrze, że „poezja spuściła z tonu”, stając się niczym więcej, jak „towarzyskim obowiązkiem pewnych sfer”? Spytałbym o to Karola Maliszewskiego, ponieważ wydaje mi się, że nazbyt łatwe przystanie na takie funkcjonowanie poezji spycha ją na margines, czyniąc w najlepszym wypadku czymś jakby lekko komicznym, zajęciem dla zblazowanych dandy. Na szczęście – moim zdaniem – „świat” nie jest, jak sugeruje tytuł rozdziału, z którego wziąłem te słowa Maliszewskiego, światem „bez Herberta”. Książki Herberta stoją na wielu półkach, mają się świetnie, odważyłbym się nawet powiedzieć, że w raz z książkami Czesława Miłosza, o których to poetach, choć wszyscy wiemy – ja w każdym razie wiem dobrze – że byli ważniejsi, głębsi i lirycznie doskonalsi niż większość tych, o których się teraz pisze – Maliszewski z jakąś nieprzystojną, złośliwą, albo i wręcz powiedzieć trzeba, że głupawą satysfakcją kilkakrotnie pisze w liczbie mnogiej: tych „Miłoszów, Herbertów”. No, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale póki co, póki w tekstach, póki w książkach mamy to, co mamy, to raczej o tych wszystkich Maliszewskich, Śliwkach czy nawet Świetlickich, Sosnowskich, Baczewskich i Foksach można by z taką dezynwolturą pisać (specjalnie wymieniam tych, których sam jakoś cenię; cenię ich bowiem, ale nie tracę wyczucia proporcji. Pamiętam też przy tym, jak sam swego czasu pisałem o Miłoszu ostro. Ale o tych, których Maliszewski widzi na jego miejscu – jeszcze ostrzej – świadomie – pisałem. Dlatego właśnie Karola do opamiętania namawiam. Tak na marginesie i oczywiście, mając na względzie jedynie dobro tej tak zwanej poezji współczesnej).
3.
Chciałby też jednak wspomnieć o tym, co pięknie w „Po debiucie” powiedziane. Więc przede wszystkim te kilka wyznań, jak choćby to z rozdziału „Ta historia zaczyna mnie obchodzić”, gdzie o roli przypadku i w ogóle przypadkowości w swoim życiu literata pisze Maliszewski tak: „Idę? O, nie. Raczej coś mnie popycha, porusza moimi nogami, niesie. Jestem niesiony. W życiu literackim ta nasza przygodność, to łobuzerskie dmuchanie sprzecznych wiatrów na stateczek losu, jest najbardziej widoczne. Możesz spodziewać się wszystkiego. Przede wszystkim szykuj się na zapomnienie, wykluczenie, opuszczenie. Każdy inny wariant przyjmuj z niedowierzaniem.” I robi też na mnie jak najlepsze wrażenie to bolesne przyznanie z rozdziału „O tym, że wielu kolegów odpadło po drodze”: „A teraz chyba najtrudniejsze wyznanie. O tym, że wielu kolegów spotkanych w akademikach, redakcjach, domach kultury, na warsztatach, imprezach, konkursach i zlotach odpadło po drodze. Zostało w zakładach psychiatrycznych, klinikach odwykowych, na cmentarzu. (…) Zaczynając tę przygodę, nie wiesz, dokąd cię zaprowadzi i jak będzie wyglądało twoje osobiste rozregulowanie zmysłów.” Z tym, że z tym zdaniem ostatnim zgodziłbym się z jednym zastrzeżeniem. Bo ja bym, tak sobie myślę, młodych adeptów liryki, do jakich cały czas zwraca się Karol, mniej potencjalną chorobą psychiczną, schizofrenią czy innym rozregulowaniem zmysłów straszył, a bardziej ekonomiczną stronę przedsięwzięcia zwanego pisaniem bym im – żeby przerazić – pokazał. O tym w tej pasjonującej książce niewiele. Ale – co zrobić: schizofrenia to temat szlachetny i wdzięcznie w opisie wygląda, bycie ekonomicznym pariasem – już jakby mniej, że tak powiem. Wspomina co prawda Maliszewski, że „prawdziwa dyskusja” toczy się „w kuluarach hurtowni”, gdzie – taki obraz daje w „Po debiucie” – specjalnie przysposobiony osobnik powtarza beznamiętnym głosem: „poezji nie prowadzimy, poezji nie prowadzimy” – jednakże tak anegdotycznym w gruncie rzeczy ujęciem przechodzi autor „Inwazji” od razu do sfery publicznej, pomijając tragiczny często i bolesny wymiar prywatny tego przedsięwzięcia (tej pasji).
4.
Ale. By raz jeszcze chociaż spróbować oddać Karolowi Maliszewskiemu sprawiedliwość, na czym bardzo mi w tym tekście zależy, bo też Maliszewski wziął na siebie, jak widzę, tytaniczny trud opisania przestrzeni, która nie tylko dla wyposzczonych intelektualnie gimnazjalistów, ale i dla drapieżnych mentalnie studentów i studentek polonistyki pozostają wciąż terytoriami ubi leones, muszę wspomnieć i o tym, że może dobrze, że tak niewiele w sumie robi ten krytyk nadziei tym wszystkim, którym pisanie wierszy kojarzy się ze splendorem, sukcesem, pieniędzmi (robi on im nadzieje inne, np. taką, że pisania wierszy można się nauczyć; ale z tym nawet nie spróbuję polemizować, powiem tylko: poprawne wierszyki pisać, tak, tego się można nauczyć; talentu nauczyć się nie można, on jest – albo go nie ma wcale). Maliszewski kwestię „sukcesu” ujmuje w rozdziale „Jak te ćmy do rozpalonej żarówki” – i ujmuje krótko: „Taka też jest przyszłość tomiku poetyckiego. Będzie on czymś unikatowym, niszowym, na małą skalę. Bibelot zachwytu, dokument wrażliwości, wytwór pasjonatów, anonimowych składaczy i drukarzy zaprzyjaźnionych z autorem. Tak było, tak jest, tak będzie.”
5.
Widzę, że tropiąc aporie u Maliszewskiego, sam coraz bliższy jestem popadnięcia w inne, podobne. Być może tak musi wyglądać prawdziwy „dziennik krytyka”. Krytyka, który – jak Maliszewski w swoim dzienniku – z jednej strony wie dobrze, że poeta „jest istotą celebrującą rytuał wycofywania, zagrzebywania, wymykania się ze świata oschłego i bez wyrazu, pozostającego poza wrażliwości bohatera; świata, z którym być może dobrze wychodzi się na fotografii, ale nie ma podstaw do większej trwałości i bardziej intensywnego w nim zakorzenienia”, z drugiej wie jednak również, że jest „taki głód w narodzie pisarskim, w tym pracowitym a niedowartościowanym ludzie, potężny głód”, bo każdemu piszącemu do życia jest „niezbędny mu towarzyszący głos, który odbijałby się od ściany jego wierszy i niósł w głąb wspólnoty (kilkaset zainteresowanych osób) owe dalsze znaczenia.”
6.
Na tom „Po debiucie” składają się, jak informuje „Nota o tekstach”, zmienione wersje szkiców, recenzji, felietonów i not zamieszczanych w Internecie i na łamach czasopism. Do tego skorzystał Maliszewski w bardzo udany sposób z tego, co pisał w rubryce „Pocztówki Literackie”, redagowanej przez niego od czterech lat w „Odrze”. Całość ma być „opowieścią o szukaniu własnego głosu”. Od siebie dodam – może to zabrzmi złośliwie, ale może też da komuś do myślenia – że w indeksie nazwisk autorów występujących na kartach tej książki: Horacego, Wergilego, Dantego, Petrarki, Katullusa, Propercjusza, Rilkego, Audena – nie ma wcale. Podobnie jak Mickiewicza i Słowackiego. Shakespeare wymieniony jest raz, tyle, co Achmatowa i Norwid. No, ale tylu tu świetnych poetów i tyle znakomitych poetek współczesnych – na pewno w niejednej gorącej głowie da się nimi zastąpić tamtych, tu nieobecnych.
7.
Na pewno? I to jest być może największe moje zastrzeżenie do „Po debiucie”, książki, podkreślam to, w tej chwili na pewno ważnej, odważnej, potrzebnej – mimo wszystkich moich czy kogokolwiek uwag krytycznych – a zastrzeżenie to brzmi: doraźność. Bo chciałbym wierzyć, że za kilka czy kilkanaście lat ten tom budzić będzie takie same emocje, jakie teraz choćby we mnie obudził, jednak nie bardzo w to wierzę. Niestety. Ale przeczytać tę rzecz tu i teraz – trzeba.
Karol Maliszewski, „Po debiucie. Dziennik krytyka”, Biuro Literackie, Wrocław 2008.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.