Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie siebie i swoją, jeśli tak można powiedzieć literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić i myśleć, a jak nie lubisz?
Karolina Szewczykowska: Kim jestem? Pytanie niby łatwe, a jednak trudno sobie na nie odpowiedzieć. Myślę, że jestem świadomą i już chyba też dojrzałą kobietą, żoną, matką, to tak ogólnie. Zawodowo jestem prawnikiem, w tej chwili nie wykonuję swojej ciężko zdobywanej profesji – tak się po prostu potoczyło życie. Jestem pasjonatem literatury, sztuki, designu, mody. A kim jestem w literaturze? To pytanie moim zdaniem na wyrost. Odpowiem sobie na nie, jeśli wszystko potoczy się tak, jakbym chciała – pewnie za kilka lat. Moja literacka kariera jest na zupełnym początku i nie mam co do tego złudzeń. Jedna książka, w moim przekonaniu, może zbyt samokrytycznym, ale akurat tej cechy mi nie brakuje – nie czyni nikogo pisarzem. Generalnie, jeśli się pytasz, czy ja lubię o tym mówić, chyba już po ponad trzech miesiącach od debiutu, muszę powiedzieć, że chyba nie lubię, ale uważam, że z szacunku dla czytelników – powinnam. Pisanie jest procesem zdecydowanie introwertycznym i intymnym. To jednak głębokie wchodzenie w umysł. Akurat to lubię najbardziej. Oczywiście lubię prywatnie o sobie myśleć, że napisałam książkę. I że ją wydałam! Ostatecznie to moje osiągnięcie, pokonanie pewnej drogi, która łatwa nie była.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
K.SZ.: Od bardzo dawna. Jednak uciekłam od tych planów daleko i na długo. Zostało czytanie, które towarzyszy mi od zawsze i bez którego nie jestem w stanie chyba normalnie funkcjonować. To jakiś wentyl, dostęp do tlenu, czy jak to nazwać. Pisanie wróciło w momencie, kiedy zaczęłam się nudzić albo raczej po prostu – miałam czas. Miałam taki jeden moment w życiu i natychmiast go zapełniłam właśnie pisaniem. Poszłam wtedy na warsztaty, zresztą do ciebie.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
K.SZ.: Etykietką, która przeszkadza i której często nadaje się trochę pejoratywne znaczenie – moim zdaniem i niesłusznie, i niesprawiedliwie. Jakoś nie ma w użyciu sformułowania „męska literatura”. Nawet jeśli ktoś tak mówi, nie jest to tak mocno zakorzenione sformułowanie. Chyba, że jest to rodzaj komplementu, że po prostu kobiety więcej czytają i mają nawet dlatego tak obszerny dział literatury dedykowany właśnie im. Sama nie wiem.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
K.SZ.: Bo jak kobieca to głupia. (Śmiech.) Pewnie wymyślił to jakiś mężczyzna. (Śmiech.) A tak na serio – nie wiem, czy jest tak źle. W końcu wiele autorek naprawdę świetnie sobie radzi. Może dlatego, że jak ktoś pisze o takich „miękkich” sprawach jak miłość, przyjaźń, trudno o taką twardą opinię? Żyjemy w takich czasach, w których już mało szokuje. Kobiece autorki trzymają się tradycyjnego nurtu, nie idą w skandale, szokowanie etc. Może dlatego nie są uznawane za poważny głos w literaturze? Moim zdaniem – niesłusznie.
J.W.: Naprawdę? To chyba nie chodzi o to, że miłość czy przyjaźń są, jak mówisz, „miękkie”, tylko o to, że sporo kobiet pisze o tym w taki pluszowy, absolutnie bezpieczny sposób. Zawsze z happy endem i w ogóle z potężną dawką zmiękczającego kiczu. Tematy są zawsze straszne, tylko niektórzy usiłują wmówić czytelnikom, że to wszystko bajka. I czytelnicy łykają takie banialuki. Jak sądzisz?
K.Sz.: Tak, masz trochę racji. Chodzi o to, żeby pokazać prawdę o relacjach, nie lukrować rzeczywistości. Choć zdarza się, że autorki to robią. Literatura kobieca to bardzo szeroki przekrój twórczości. Nie wszystko da się zamknąć w definicji kiczu. Uważam, że byłoby to niesprawiedliwe. Poza tym myślę, że na taką powiedzmy w cudzysłowie „lekkostrawną” literaturę też jest sporo miejsca. Czytelnicy szukają odpoczynku od życia. I taka lektura daje odskocznię. Ale zaznaczę jeszcze raz – jestem daleka od generalizacji. Pośród wielu autorek jest sporo takich, które piszą mądre, życiowe historie z barwnymi postaciami i warto je promować, bo to naprawdę dobra i wartościowa literatura.
J.W.: Czy kobieta pisząca powinna być feministką? Ty jesteś feministką?
K.Sz.: Nie chciałabym się nikomu narazić. (Śmiech.) Powiem szczerze: nigdy nie uważałam się za feministkę. Nie myślę etykietkami. Nie staram się też ich przyklejać do żadnych zachowań. Definicja, słowo „feminizm” niestety w Polsce ma różne konotacje. Uważam się przede wszystkim za wykształconą, samodzielnie myślącą jednostkę, której zależy na tym, żeby kobiety były dobrze traktowane, tak samo jak mężczyźni i miały możliwość wyboru, rozwoju, pracy etc, słowem życia zgodnie ze swoimi przekonaniami. To pewnie podpada pod jakąś definicję. Pisząca kobieta powinna umieć pisać i mieć coś do przekazania, musi mieć swój niezależny, własny pogląd na życie. A to, co chce przekazać swoim pisaniem zależy już wyłącznie od niej samej. Prawda jest taka, że piszące kobiety z zasady są silne i mają swoje zdanie. W przeciwnym razie nie miałyby odwagi, żeby pisać i wyjść z tym do ludzi. I pewnie częściej są w swoich poglądach bliższe ideom feminizmu.
J.W.: Dlaczego wybrałaś taką formę jak kryminał? Czy wierzysz, jak niektórzy, że kryminał to dziś najlepszy gatunek, by mówić o wszystkich sprawach i że literatura obyczajowa bez wątków sensacyjnych straciła na znaczeniu?
K.Sz.: Gdy zaczynałam pisać, naprawdę się nad tym nie zastanawiałam. Może to wynika z mojej natury, że potrzebuję pokazywać ludzkie „bebechy”? Trudno pokazywać gorszą stronę człowieczeństwa nie odnosząc się do zbrodni. Dla mnie to takie naturalne połączenie. Poza tym kryminał wybrałam, bo lubię analizować. Dla mnie powieść, historia nie odnosząca się do żadnej tajemnicy, nie zmuszająca mnie do wysiłku intelektualnego, rzadko stanowi wyzwanie. Literaturze obyczajowej stawiam bardzo wysoką poprzeczkę, a dla kryminałów jestem bardziej pobłażliwa. W kryminale robotę robi zawikłana zagadka, którą też można oczywiście popsuć. Jednak napisanie obyczaju, który porywa jak kryminał, to majstersztyk. Literatura obyczajowa, jeśli jest dobra, nie potrzebuje wątków sensacyjnych, tylko dużej wrażliwości społecznej autora i, według mnie, odważnego podejścia autora do tematu. To, że kryminał w tej chwili jest popularny w Polsce, wcale nie oznacza, że to najlepsza forma opisywania historii. I wcale nie łatwa, bo wymaga zachowania równowagi. Nie należy zapominać, że to przede wszystkim kryminał. Tak więc, cieszę się, że kryminał daje teraz szerokie możliwości dla autora, ale nie uważam, że to prosta forma gatunkowa. Wręcz przeciwnie – wymaga precyzji i polotu.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
K.SZ.: Odizolowanie od świata, porządkowanie własnych myśli i skupienie na fabule, którą tworzę.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
K.SZ.: Mam pisarskie reguły, których się nie trzymam. (Śmiech.) Generalnie na mnie działają najlepiej deadliny. (Śmiech.) Wtedy najlepiej organizuję się i układam. Najefektywniej wychodzi pisanie w pewnym rytmie, najlepiej codziennym. Wtedy nie wypada się z fabuły i czucie fikcyjnego świata jest najbliższe autorowi. Przy dłuższych przerwach – wraca się trudniej.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
K.SZ.: Tworzenie fabuły.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
K.SZ.: Układanie fabuły i poprawianie.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć? Miałaś chwile zwątpienia?
K.SZ.: Udało mi się szybko skończyć. Jednak nie miałam świadomości, że powstanie tyle wersji mojej książki (śmiech). Miałam wiele chwil zwątpienia, ale nigdy w historię. Polubiłam ją i wiedziałam, że chcę ją w dużym stopniu utrzymać.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
K.SZ.: Dobrzy ludzie mnie motywowali. Na pewno redaktor Michał Nalewski odegrał tu wielką rolę, dając mi nadzieję, a czasem ją zabierając. (Śmiech.) Ostatecznie czułam się zmotywowana, żeby zawalczyć o ten debiut. Ogromną pomoc dostałam też od koleżanki po fachu – Kasi Bulicz- Kasprzak. Choć na koniec dnia motywacja była wewnętrzna – pisanie to jednak nieustająca walka z sobą samym, własnym lenistwem, oporem, krytykiem wewnętrznym.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
K.SZ.: Rzeczywiście bardzo się rozluźniłam. (Śmiech.) Ale spróbuję odpowiedzieć. Poezja pokazuje mi inny wymiar rzeczywistości. Mało czytam poezji. Kiedyś czytałam więcej, teraz mój świat jest o to uboższy. Poezja budzi mój szacunek, ale też strach, że nigdy do niej nie dorosnę, nie będę w stanie do końca zrozumieć. To wyższy poziom wtajemniczenia.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
K.SZ.: Wiesz, że nie lubię takich pytań? (Śmiech.) Wtedy uświadamiam sobie, że powinnam więcej czytać, że może niewystarczająco jestem bogata w znajomość literatury. Jednak wiem, że w życiu na czytaniu spędziłam ogromnie dużo czasu. Co mnie ukształtowało? Właściwie chyba najbardziej czytający rodzice z ich upodobaniami do klasyki kryminału. Agata Christie, Chandler, ale też po drugiej stronie – Hłasko, Osiecka, Pilch – takie klimaty. W moim domu czytało się wszystko. Ja dorastałam na literaturze młodzieżowej. Potem weszły właśnie kryminały, Wharton, Caroll, Harper Lee – był boom na tego typu literaturę. Myślę, że nie ma jednej lektury, która mnie uformowała. Po pierwsze, jest to moim zdaniem proces, który trwa, a po drugie, składa się na niego całe bogactwo wszystkich przeczytanych stron. Kiedyś czytałam wszystko, teraz bardziej świadomie dobieram tytuły. Jeśli pytasz o wzory i autorytety – ostatnio Bator, Żulczyk, Donna Tartt. Te powieści zapamiętuję. Bo często inne czytam i zapominam.
J.W.: Chcesz powiedzieć, że nie każda książka wzbogaca cię duchowo? (Śmiech.)
K.Sz.: Zdecydowanie nie każda. (Śmiech.) Powiem nawet, że tych, co mnie wzbogacają duchowo, jest mało. Jestem wymagająca i łatwo się zniechęcam.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
K.SZ.: Myślę, że najgorzej jest się ciągle porównywać. Ja uważam, że jakie społeczeństwo, taka literatura. Wcale nie uważam, że u nas jest gorzej. Jest inaczej. W moim odczuciu literatura jest uwarunkowana, jest wypadkową tego, co się w ludziach dzieje. Są pewne trendy, które jak każda moda, przemijają. Wysoki status kultury ogólnej zapewnia wyłącznie wysoki status kultury osobistej i trochę vice versa. Poza tym, że problemem jest nadal to, że ciągle mało jest zagranicznych wydań literatury polskiej.
J.W.: Nie tłumaczą naszej literatury, bo nie jest ciekawa, czy z innych powodów?
K.Sz.: Może jest za bardzo osadzona w polskości? Może to nie jest interesujące za granicą? Może polscy autorzy są niewystarczająco promowani? A może to autorom brakuje wiary w to, że mogą się przebić na zagranicznych rynkach? Pan Miłoszewski jest tłumaczony, ale jak podkreśla i wierzę w to, włożył w to bardzo dużo wysiłku. Potrzeba pieniędzy i samozaparcia. A nade wszystko „produktu”, który zainteresuje i gotowości na sukces. Mało jest autorów, którzy naprawdę wierzą w swój potencjał i potrafią się sprzedać.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
K.SZ.: Chyba nie mam w tym zakresie zahamowań. Jak chcę napisać coś, to to piszę. Czasem przechodzi mi przez myśl, czy jednak czytelnik nie posądzi mnie o sadyzm (mam taką scenę z kotkiem w swojej książce), ale ostatecznie – nie mam wpływu na to, co pomyślą, poczują inni. Jeśli coś mi jest w historii potrzebne, po prostu to umieszczam. I muszę przyznać, że mój redaktor nie jest w tym zakresie nazbyt „czepliwy”. Ale może jeszcze aż tak się nie rozkręciłam. (Śmiech.)
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
K.SZ.: Ja się z tym nie zgadzam, więc nie mogę tego założyć. Autor pisze, według mnie o tematach, które zawsze są jego, bo wynikają z jego obserwacji życiowych, fantazji, doświadczeń, wyobrażeń, poglądów. To zawsze, w jakimś sensie, jest temat pisarza, wywodzi się z niego. Nawet jak piszę o czymś totalnie mi odległym, wyobrażam to sobie, przerabiam w sobie, włączam do mojej świadomości. To staje się moim tematem.
J.W.: W „Drugiej stronie miasta” jest sporo okrucieństwa? To coś z ciebie, coś o czym często myślisz, czy tylko taki zabieg, sztuczka pisarska, którą opanowałaś i stosujesz dla podgrzania atmosfery w fabule?
K.Sz.: Czy okrucieństwa? Ja bym powiedziała, że raczej zagubienia. U mnie nie ma złych, czy dobrych postaci. Powiedzmy raczej, że nie używam różowych okularów. (Śmiech.) I to zdecydowanie ze mnie, nie potrafiłabym się od siebie oderwać pisząc. Oczywiście czasem „podbijam” atmosferę i wtedy jest to sztuczka. Ale co do zasady, pokazuję tę ciemniejszą stronę ludzkiej natury bez oceniania. Ja raczej chcę zrozumieć, dotrzeć do źródła.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
K.SZ.: Mój idealny czytelnik powinien być cierpliwy, ciekawy, otwarty. Musi być przygotowany na to, że ja nie piszę w sposób lekkostrawny, często nie ułatwiam, nie upraszczam. I potrafię trochę zaniepokoić, bo nie lukruję rzeczywistości. Nie każdy to lubi i nie każdy jest na to przygotowany.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
K.SZ.: Umiejętnością wyrażania swojej wrażliwości, ubierania jej w pewien środek przekazu. Pisarz powinien widzieć więcej, inaczej. Tak jak każdy artysta. Być ciekawym ludzi i tego, co się dzieje wokół niego. Bez tego, chyba się nie da być artystą.
J.W.: Nie masz wrażenia, że często artyści są głupsi od nie-artystów? Życiowo. Emocjonalnie. Upośledzeni towarzysko i prywatnie. I że wcale nie są ciekawi innych, tylko skupieni obsesyjnie na sobie, egotyczni i przewrażliwieni?
K.Sz.: Chyba jak wszyscy. To bardzo ludzkie cechy. Czy pracownik korporacji jest mniej skupiony na sobie, zdobywając kolejne stopnie kariery, rozwijając się, dbając o swój dobrobyt? Naprawdę nie brakuje tam osób przewrażliwionych i niestabilnych. Wszędzie są ludzie, a czy artyści są inni? Myślę, że to się zmieniło – teraz artysta chce się sprzedać, a żeby to zrobić musi stać twardo na ziemi. Poza tym, tworząc cokolwiek nie sposób nie być skupionym na sobie, wyłączonym od reszty świata. Wszystko jedno co się robi – zawsze jest taki moment kreacji, który wymaga egoizmu.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
K.SZ.: (Śmiech.) Mam męża, a niedługo będę miała trójkę dzieci, chyba za późno na zastanawianie się nad tym. (Śmiech.) A na serio – rodzina w pewnym sensie „przeszkadza” w każdej działalności, która wymaga osobistego zaangażowania, wyłączenia się, skupienia na sobie (pisarz bywa egocentryczny i potrzebuje bycia sam na sam ze sobą – nie ma się co oszukiwać), ale z drugiej strony, przynajmniej mnie – rodzina ściąga na ziemię, nadaje sens mojemu życiu, sprawia, że chce mi się być twórczą, działać, myśleć i nakręcać. W skrócie – nie zamieniłabym swojej sytuacji na inną. Już nie. Chyba dorosłam, dojrzałam, doceniłam to, co mam. Kiedyś miałam różne teorie. (Śmiech.) Poza tym jestem taką osobą, która im więcej ma na głowie, tym lepiej się organizuje. Choć nie ukrywam, czasem uciekłabym na bezludną wyspę. Pilnuję, żeby nie zapędzić się w żadną stronę.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
K.SZ.: Nie wiem, czym jest. Sławą, rozpoznawalnością, uznaniem? Pewnie sukces jest wtedy, gdy czytają cię miliony czytelników, jesteś w stanie z tego wyżyć i docenia cię krytyka, przynajmniej od czasu do czasu. A jak jeszcze adaptacja filmowa się pojawi, to już chyba wielki sukces. Od czego to zależy? Chyba od szczęścia. Od siły przebicia, a nawet, brutalizując – marketingu. Bo ja rozróżniam różne „sukcesy”. Jedne – wypracowane, zasłużone, a inne – napompowane przez reklamę. Żeby nie było, że mam coś do reklamy – to nieodłączny element dzisiejszej rzeczywistości. Co więcej, ogólnie jestem idealistką – wierzę, że z sukcesem wiąże się jakość literatury. Ale w rzeczywistości, pewnie z tym też różnie bywa.
J.W.: Będziesz pisać dalej, jeśli nie poczujesz, że tym debiutem odniosłaś jakiś sukces?
K.Sz.: Tak. Dla mnie to jest osobisty sukces. Poza tym pisanie dla sukcesu? Piszę dla przyjemności. Jeśli przestanę, to wyłącznie dlatego, że przestanę odczuwać radość z pisania.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
K.SZ.: Tak, jak robię zakupy w mięsnym albo tankuję benzynę. Nie doszukuję się we wszystkim sztuki, nie odrealniam się. Nie można się dać zwariować.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
K.SZ.: Nie powiem, bo zaraz ktoś podłapie. (Śmiech.) Dzisiaj krytykują wszyscy, bo wszyscy się na wszystkim świetnie znają. Nie będę dostarczać jeszcze dodatkowych argumentów. Ale mam świadomość rzeczy, które mogłyby być lepsze, które można poprawić. Cały czas się uczę.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
K.SZ.: Moje największe osiągnięcie to to, że jestem tu, gdzie jestem. Nic więcej nie mogłam zrobić. (Śmiech.) Tak naprawdę na tym się właśnie skupiam – na mojej rzeczywistości. Cieszę się, że miałam szansę jako kobieta, mieszkanka dużego miasta, zdobyć wykształcenie, poszerzać moje horyzonty, nie stać w miejscu. To już naprawdę powód do dumy. Chciałabym wychować mądrze moje dzieci, nieustająco się rozwijać osobiście i zawodowo, napisać kilka książek, zwiedzić kilka miejsc. To chyba i tak sporo.
J.W.: Jak tak o tym mówisz, to muszę spytać: czujesz się uprzywilejowana?
K.Sz.: Nic nie przyszło mi za darmo, więc nie uważam, żeby był to przywilej. Na wszystko, co mam, zapracowałam sama.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Korzystasz z Facebooka do promocji książki, wolisz czytnik zamiast tradycyjnej książki, tweetujesz o sobie, żeby fani na bieżąco wiedzieli, co myślisz, gdzie bywasz i co akurat zjadłaś? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
K.SZ.: Nie podoba mi się, ale co to zmieni? Ale robię wszystko, żeby nie dać się jej pochłonąć i nie uzależnić. Próbuję zachować równowagę. Myślę, że w umiarze, nikomu nie zaszkodzi, choć jest jeszcze druga strona tej demokratyzacji – jak już mówiłam wcześniej – dzisiaj absolutnie każdy może się wypowiedzieć na każdy temat bez właściwie żadnych ograniczeń. Trzeba być na to również uodpornionym, robić swoje. Poza tym – ja jestem osobą, która potrzebuje się schować.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
K.SZ.: Tak, czasem czuję się przeniknięta ilością wszystkiego. Wtedy to znak, że muszę odpocząć, odciąć się. Nie lubię tego uczucia, ale z drugiej strony wtedy włącza mi się światło stop, zaczynam bardziej dbać o siebie. Jednak trzeba też pamiętać, że za ilością podąża również możliwość wyboru i to jest cudowne. Że każdy może znaleźć coś dla siebie.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
K.SZ.: Chyba jednak niestety sędzia. Mam naturalną skłonność do osądzania i interpretacji rzeczywistości oraz ludzkich zachowań. Czasem przesadzam (śmiech). Kryminał jest gatunkiem osądzającym. W pewnym sensie wystawiam postaci pod ocenę poruszając się w kategoriach dobra i zła. Jednak z pewną różnicą. Uważam, że człowiek nie jest ani z gruntu zły, ani dobry. Że te sfery się przenikają i także uzupełniają. Dlatego ocena też nie zawsze jest jednoznaczna. Nie powinna być. Prorokiem się nie czuję chyba w ogóle, nie lubię snuć wizji, co będzie. Bycie świadkiem zaś kojarzy mi się raczej z reportażem, bezstronnym, powściągliwym. Bycie świadkiem wymaga aktywnego pokazania siebie – ja chyba nie chcę być uczestnikiem zdarzeń, wolę być obserwatorem. Chyba tak to widzę na dzisiaj.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie? A może inaczej to widzisz?
K.SZ.: Nie czuję się na siłach, żeby odpowiedzieć na to pytanie.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
K.SZ.: To pytanie nie do mnie. W istocie mogłabym powiedzieć tak – gdybym to ja pisała poezję i miała taki talent, używałabym dzisiejszego języka. Nie wiem, czy bliski mi jest język techniki – chyba nie (śmiech), bo w ogóle z techniką mi umiarkowanie po drodze. Ja jestem trochę analogowa.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
K.SZ.: Nie wskazałabym. Ja się do krytyków nie mieszam.
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
K.SZ.: Nie odpowiem na to pytanie.
J.W.: Dlaczego?
K.Sz.: Bo tego nie śledzę. Jeśli coś jest przegapione, prawdopodobnie ja również to przegapiłam. Raczej obserwuję, że to, co mnie się niejednokrotnie bardzo podoba i uważam za dobre, przechodzi bez większego echa. Natomiast często dużo uwagi poświęca się tytułom według mnie słabszym, za to lepiej reklamowanym. Ale na to nie mamy wpływu.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
K.SZ.: I tak, i nie. Znalazł się szybko, ale kazał poczekać. Wszystko przyszło w swoim czasie.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
K.SZ.: Odrzucił. Było mi łatwiej, bo już wtedy wiedziałam, że mam innego wydawcę. To nie jest łatwe dla autora, zwłaszcza, że to odrzucenie często jest takie lakoniczne, nie ma żadnego uzasadnienia. Ja jestem z tych osób, które chcą coś usłyszeć, poznać opinię, nawet jeśli mnie ona nie ucieszy.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
K.SZ.: Złego słowa nie powiem na mojego wydawcę! Nie mogłam trafić lepiej. Najtrudniejsze jest się odnaleźć, zrozumieć jak to wszystko działa, jakie ma tempo. Reszta jest najlepsza – w końcu wydawca wydaje ci książkę, nie ma powodów do narzekania.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
K.SZ.: Normalnie (śmiech). Jestem tą samą osobą, ale może bardziej uodpornioną, wzmocnioną. Tak naprawdę, co się zmienia? Moje nazwisko częściej przewija się w internecie, kilka osób się wypowiedziało na temat mojej książki – ich prawo. Jedyna realna zmiana, którą odczuwam, to to, że ludzie, czasem zupełnie mi obcy kontaktują się ze mną, głównie przez Facebooka, piszą, co myślą, dzielą się swoimi emocjami po przeczytaniu, pewnie myślą, że po lekturze mnie lepiej znają. To miłe, ale też czasem budzi strach. Chyba największy przed oceną.
I jeszcze jedno – ja mam jedną strasznie męczącą cechę – krótko się cieszę ze swoich osiągnięć. Zaraz wyznaczam nowy cel i przechodzę nad resztą do porządku dziennego. Nie celebruję sukcesów, a to niedobrze. Muszę się tego nauczyć.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
K.SZ.: Na razie chciałabym napisać kontynuację „Drugiej strony miasta”. Nie chciałabym zostać autorką jednej książki. Chociaż wiem, że wytrwanie w tym zawodzie do łatwych nie należy. Ale w końcu w życiu niewiele rzeczy przyszło mi łatwo. Pisać lubię.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
K.SZ.: Warsztaty pisarskie mają sens, pod warunkiem, że ktoś ma w tym kierunku uzdolnienia. Pisania można się uczyć i nawet trzeba, ale musi być jakiś wyjściowy potencjał. (Śmiech.) Najbardziej skorzysta z warsztatów osoba, która potrafi pisać, ale musi się jeszcze czegoś douczyć, zrozumieć. Dobre w takich warsztatach jest to, że pomagają radzić sobie z krytyką. Często surową, bezmyślną, bardzo jednostronną. Nie zawsze krytyka jest konstruktywna.
J.W.: Kim byłaby idealna Karolina Szewczykowska w idealnym wszechświecie?
K.SZ.: Nie wierzę w taką wizję. (Śmiech.)
J.W.: Czy literatura jest sexy?
K.SZ.: Zdecydowanie mnie kręci.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. Artur Kowalczyk. Z archiwum Karoliny Szewczykowskiej.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.