Jakub Winiarski: Chciałbym Cię spytać o Twój późny debiut. Co Ci dało albo, co straciłaś przez to, że tyle czasu czekałaś z opublikowaniem swojej pierwszej książki? Czy, spytam żartem, miał na tę decyzję wpływ Twój ścisły umysł fizyka nieskorego do literackiej zabawy, czy inne były powody?
Justyna Radczyńska: O ile dobrze rozumiem, pytasz Jakubie o sakramencką stratę czasu, a dla mnie czas nie jest czymś użytkowym. Przyjmuje raczej rolę najwyższego. Dlatego mój debiut wydaje mi się punktualnym. Co więcej, uważam, że być może zdarzył się w pierwszym możliwym momencie. Zaledwie kilka lat wcześniej udało mi się w jakiś sposób zintegrować i ten ścisły umysł i doświadczenie języka i moją dramatyczną uczuciowość. Trochę jak w grze w jednorękiego bandytę – po wielu próbach wypada ci przyjemny rządek i rozbija się wtedy mały bank. Można potem chwilę zaszaleć z wygraną. Natomiast wykształcenie fizyczne o tyle może przeszkadzać w uprawianiu literackich zabaw, o ile fizyk nie umie oderwać się w tekście od prób precyzji języka. Język poetycki takich prób nie wytrzymuje.
J.W.: Czy znaczy to, że uważasz języki poetyckie za w jakimś stopniu upośledzone przez ten brak precyzji?
J.R.: Upośledzone? Czy dlatego, że powiedziałam, że język poetycki czegoś by nie mógł wytrzymać? Gdyby język poetycki sprostał standardom precyzji, do których przywykł umysł fizyka, to przestałby być poetyckim. Straciłby wiarę. [Śmiech] Standard precyzji w fizyce wyznaczają równania, a w opisie zdania tak starannie zbudowane, żeby wszyscy nie tylko mogli je zrozumieć, ale zrozumieli dokładnie tak samo. Są to zdania najprostsze, minimalnie obciążone środkami i krystalicznie logiczne. Mogą takie być, bo spełniają tylko konkretne funkcje. Szczęściem języków poetyckich jest między innymi ich wolność wyboru funkcji, co obejmuje także możliwość braku tych funkcji a także nieograniczoność ich zmiany. I poezja może być precyzyjna, ale precyzyjna inaczej. Dąży przecież, jeśli jej zależy, do boskiej trafności, a jej arcydzieła można interpretować w nieskończoność. Takie są moje brylantowe myśli na ten temat. Ale mówiąc poważnie, lód tej precyzji czuję zawsze za plecami, gdy piszę. Niekiedy tylko wspominam ją ze łzami i wtedy żeby się uspokoić muszę iść i poczytać sobie wzory. [Śmiech.] Ale harce z nią w tekście to dla mnie prawie zawsze szampańska zabawa.
J.W.: Twoja książka, „Podmiana Joli Grosz”, wiąże się z ujawnieniem pewnej mistyfikacji. Czy zechciałabyś opowiedzieć coś więcej o Joli Grosz? Co to za postać i dlaczego trzeba ją było „podmienić”?
J.R.: Jola Grosz była małą oszustką, którą usprawiedliwia jedynie znikoma szkodliwość czynów. Jako kreacja internetowa miała oczywiście wszelkie prawa do działania. Ale ja przez przeszło dwa lata w tzw. rzeczywistości przedstawiałam się jako Jola Grosz. Z jednej strony nikogo nie chciałam zajmować swoją osobą, z drugiej była to jakaś psychiczna, symboliczna bariera. Nie lubię grup ani poczucia przynależności. Pamiętam tylko jeden, jedyny moment wahania, gdy podawałam rękę Bohdanowi Zadurze, którego ogromnie poważam. Miałam wtedy na końcu języka własne nazwisko i o mały włos byłabym się pomyliła. Jolę Grosz trzeba było bezwzględnie podmienić w chwili uruchomienia Fundacji, ale w „Podmianie” to ona podmieniała. Wiersze z tego tomu powstały pod jej pseudonimem.
J.W.: Osobna sprawa to język Twoich wierszy – osobny, o wyraźnym rysie lingwistycznym, ale też budowany przez odniesienie do wielu środowiskowych idiomów. W związku z tym spytałbym Cię o to, jaki masz pomysł na swój poetycki język – o ile, rzecz jasna, jakiś masz?
J.R.: Trudno jest mi poddać swój język autoanalizie. Nie mam w zanadrzu żadnych punkcików programu, nie prowadzę też z językiem szczegółowych ustaleń. Myślę jednak, że będzie rzeczą rozważną powołać się tutaj na zdanie krytyka Arkadiusza Frani. W recenzji „Podmiany” napisał on, że sprawiam wrażenie, że chcę z języka zrobić bestseller. Jest to bardzo trafne spostrzeżenie, bo ja rzeczywiście uważam, że poezja współczesna jako piękna nosicielka języka to towar pierwszorzędny. Cóż więcej mogę powiedzieć? Że w „Podmianie” zajmowałam się błędem, że to były pierwsze ćwiczenia i manewry, że językowi tekstów z tego tomu dałam moją osobistą kruchość. Że w „Nawecie” podjęłam się z kolei solidniejszego opowiadania i powstał w efekcie zbiór wierszy z treścią. [Śmiech] Kosztowały mnie one sporo odwagi, a mój nawigator – dziwacznie autonomiczny bohater, przemawiał w nich swoim głosem, zaś jego czyny nie raz świadczyły o świeżości tego świata. Jeśli coś się wyłania z tych zwierzeń to chyba tylko to, że język jest dla mnie bohaterem, że stapia się z postacią. Najmocniej widać to w projektach, którymi zajmuję się ostatnio, od dłuższego czasu. Eksploracja różnych źródeł, ale głównie netu dała mi mnóstwo przejmujących przykładów językowego uwikłania. Nie wiem, kim jest ktoś, kto pisze o błyszczyku do ust jak o pewnym atrybucie szczęścia, kim ktoś, kto sprzedaży nadaje rangę religii, a funkcjonariuszy sprzedaży poucza w materii manipulacji klientem tak, jakby byli oni wykonawcami jakiejś straszliwej propagandy. Dalej nie wiem, kto w biały dzień pisze obszerny regulamin wynajmu sali bankietowej, szczegółowo opisując tryb przekazywania piłeczki do piłkarzyków, kto zwierza się, że dostałby świra, gdyby w zaciszu domowym mógł na swoim rogu trąbić jedynie sygnały myśliwskie, kim jest pani, która ma problem, że hodowana przez nią papuga nie akceptuje jej męża, kim w końcu są osoby wygłaszające te niezliczone ogólnoludzkie złote myśli w rodzaju: „Barany w swoich mieszkaniach muszą mieć swobodę” albo, że „Skorpionom można zaufać”, lub nieomal katechetyczne: „albowiem obcowanie z przyrodą w bezpośrednim kontakcie i w wydłużonym czasie, człowieka ubogaca i otwiera na nową rzeczywistość, jaką niesie ze sobą życie.” Z umiaru nie wspominam już o tak błyskotliwych opiniach, że „w życiu najważniejsza jest miłość” lub, że „każdy człowiek jest inny”. Nie wiem, kim są wymienione osoby, ale łączy je mocny przekaz językowy, często wyposażony w przesadne wygłosy, rozbuchany albo szczery i poczciwy aż do kiczu, noszący na sobie ciężar kompletnych światów, w których są sprawy życia i śmierci, są hierarchie, jest prawda i jej pewność. To, co mnie wzrusza w ich języku, to to, że nie tylko wyraża on jakąś głęboką tragedię nieważności, ale, że on sam z niej leczy, że jest pociechą, natychmiastową rekompensatą. Im większy rozmach i skala problematów tym większa straszliwość języka i zemsta śmieszności, tym ten wyzierający z ukrycia dramat człowieka dotkliwszy i domagający się większej czułości i uwagi. Peiper pisał, że poezja jest tworzeniem pięknych zdań. Mnie fascynują dzisiaj zdania brawurowe. Mam je na widoku i nie będę się wahała ich użyć.
J.W.: A co myślisz o językach bardziej „mainstreamowych”, o tak zwanych poetach klasycyzujących. Wiem, że na przykład, w przeciwieństwie do wielu czytelników, Ty nie zachwyciłaś się „Koloniami” Tomka Różyckiego. Jak to jest z Tobą i klasycystami? To lekki spór czy raczej permanentna niezgoda i wojna?
J.R.: Jest kilka nieporozumień w tych ostatnich pytaniach. Będę dementować. [Śmiech] Chyba nie sklasyfikowałabym lekką rączką poetów klasycyzujących w obrębie mainstreamowym. Mainstream jest z definicji niezbyt interesujący, umiarkowany, wyćwiczony i sprawdzony. Tymczasem grupa tych kilku, kilkunastu spokojnych poetek i poetów klasycyzujących tworzy rzeczy nierzadko zachwycające. Szczerze podziwiam ich kunszt, ale prawdą jest też, że nie przychodzi mi do głowy, żeby się jakkolwiek na nich wzorować. Wynika to z pewnością z braku talentu, ale na szczęście nie tylko. Myślę, że przyczyny leżą i w takich czynnikach jak temperament, recepcja rytmiczności, powtórzeń, symetrii itp. A z nie zachwytu „Koloniami” chcę się wytłumaczyć, bo w ogóle lubię Tomka Różyckiego i chciałam sama się „dowiedzieć”, co się stało w tym tomie. Cała ta książka dla mnie jest zbudowana z niezbyt wdzięcznych wyliczanek, o męczącej rytmiczności. Musiałam ją kilka razy odkładać, bo czułam się jakbym wysłuchała serii kilkudziesięciu menuetów. Jeszcze jeden a przyprawiłby mnie o myśli agresywne. Ale dopiero autor oświecił mnie, gdy w wywiadzie opowiedział o swoim zapatrzeniu w przeszłość. Otóż stopień tego zapatrzenia w przeszłość jest taki sam jak mój w przyszłość. Nasze strzałki są odwrotnie zwrócone. Mnie interesuje i podnieca wyłącznie to, co jest za zakrętem. Także, jak sądzę, jakaś podobna, systemowa różnica, której nie umiem dobrze nazwać dzieli mnie od innych tzw. poetów klasycyzujących. A co do możliwości niezgody i wojny, to gdybym musiała tylko takich autorów czytać to obawiam się, że doszłabym do rytualnego darcia kartek.
J.W.: Internet. Temat rzeka. Trzy założone przez Ciebie serwisy literackie to bodaj jedne z najprężniej rozwijających się miejsc w sieci, gdzie wirtualnie mogą spotkać się autorzy o rozmaitym dorobku. Skąd wziął się pomysł na stworzenie takich miejsc, jak Nieszuflada.pl, Literatorium.pl, czy nie tak dawno założone Literackie.pl?
J.R.: Nieszuflada powstała z inicjatywy kilku osób, którym nie odpowiadał serwis poezja-polska i miała po prostu dobrze służyć ludziom, którzy próbują pisać wiersze, piszą do szuflady, a także tym, którzy interesują się poezją. Dość szybko wpadliśmy na pomysł konfrontacji jakości netowej poezji z poezją drukowaną. Poeci publikujący w necie chcieli być doceniani przez prasę literacką i wydawców książek. Pokazywanie tekstów w sieci okazało się etapem przygotowującym do debiutu. Z drugiej strony Nieszuflada stała się sceną literacką, forum dyskusji i miejscem integrującym różne środowiska, ale także czytelnią, oczytalnią, kuźnią gustu itp. Miała i ma do dziś mnóstwo tych funkcji, z których każda jest bardzo ważna. Z kolei literatorium było próbą stworzenia forum elitarnego i okazało się porażką. Wspominam jednak to przedsięwzięcie z satysfakcją. Nie wiem do dziś, jak taka harcerka jak ja zdołała zebrać tylu świetnych użytkowników, którzy na łamach literatorium jednakowoż stoczyli nie jedną fascynującą dyskusję. Myślę, że za kilka lat opiniotwórcze fora np. krytycznoliterackie będą standardem. Sieć jako przestrzeń wolnej wymiany poglądów będzie coraz mocniej pulsować życiem. Wtedy doświadczenia z Literatorium, czy z zakresu administrowania Nieszuflady okażą się być może przydatne. Z kolei Literackie.pl są konglomeratem niezależnych stron autorskich. Część autorów chętnie korzysta z newsowania nowości na stronie głównej. Prawdopodobnie, gdy dojdziemy do setki użytkowników, będzie akurat tylu chętnych do publikowania, że literackie.pl staną się czymś na kształt samoredagującego się pisma literackiego, kompletnie spontanicznego. Mam sporo pomysłów na inne literackie inicjatywy, ale z różnych powodów nie daję sobie ostatnio rady z pracą w necie, więc będą musiały poczekać. Np. literackie.pl chcemy wzbogacić o strony obcych autorów. Powinny powstać porządne, poglądowe strony o mistrzach takich jak Karpowicz, Wirpsza, Wat.
J.W.: A jakie są Twoje literackie inspiracje i fascynacje? Wiem, że tłumaczyłaś poezję izraelską, w swojej książce cytujesz Agi Miszol; wiem też, że szukasz czasem inspiracji na przedziwnych stronach w necie: interesowałyby mnie wszystko, co możesz o tym powiedzieć.
J.R.: Powiem prawdę, ale bez nazwisk. [Śmiech] Najistotniejszą inspiracją, do której mogę się przyznać z całego serca jest poezja lat dziewięćdziesiątych jako całość, jako fascynująca demonstracja możliwości. Zdałam sobie dzięki niej sprawę z rozległości przestrzeni dostępnego języka, ze sztuk logicznych, które mogę z nim wykonać, z potencjału wykroczeń dobrych do popełnienia, z pasji, afirmacji i ducha, które on w sobie niesie. Trudno mi jest wyrazić mocniej swoją egzaltację. [Śmiech] A co do poezji izraelskiej, pisanej w języku, w którym Bóg stworzył świat, i co do samej świetnej Agi Miszol, którą mam wciąż na planszy, to powinnam być tej poezji bardziej oddana. Miszol potrafi w krótkim tekście oscylować między śmiesznością i grozą, między sacrum i przyziemnością. Żadnej wolty się nie boi. Potrafi napisać o tym, że anioł jest obojnaczym tworem i ma biust i członek w lekkim wzwodzie, albo z psalmicznego wyrażenia przejść do konkretnego przywołania mężczyzny: „idioto”. Tworzy bardzo piękną, nieobliczalną poezję. Leży mi też na sercu Jona Wolach, bezsprzecznie ważna, tragiczna poetka izraelska. Poległam na jej dwóch drastycznych, lecz cenionych tekstach, ale mam nadzieję kiedyś do jej wierszy wrócić. Zaś co do inspiracji z sieci to częściowo odpowiedziałam już na to pytanie, ale dodam krótko, że absolutnie pasjonujące dla mnie są strony branżowe i hobbystyczne, nie tylko ze względu na czar subkultur ale głównie ze względu na język. Jeśli wyszukiwarce powierzy się dobre hasło, np. idiom lub slogan, słowo z błędem ortograficznym to trafia się naprawdę cuda wianki. Kiedyś między innymi filtrowałam wyniki słowem „klient” i można było zaobserwować jak to słowo spektakularnie uziemia. Znaleziska ze źródeł praktycznie zawsze nieliterackich bywają często tak literacko niezwykłe, że uważam, że warto je wyjmować i oprawiać w tekście.
J.W.: Poezja kobiet – jak ją widzisz?
J.R.: Mam dość szczegółowy obraz współczesnej, polskiej poezji kobiet i jestem nim dość zmartwiona. Nigdy nie uskarżałam się na moją kobiecość. Zostałam wychowana w domu kobiet, mam trzy córki itd. A jednak, jeśli rozumieć kobiecość w poezji jako część wspólną to mam z tą wspólnotą poważne kłopoty. Teksty pisane przez kobiety na ogół pasują do jakiejś funkcji kobiecej, do jakiejś roli i w związku z tym jest to poezja bardzo spolegliwa i przewidywalna, co nie znaczy, że słaba czy źle napisana. Ale zbyt często wyziera z niej kobieta obłaskawiona, mieszcząca się w społecznych wzorcach wrażliwości. I to dotyczy na równi starszych mentorek jak i młodszych poetek. Brakuje mi w tej twórczości syndromu niespodzianki, samodzielności, a jeszcze lepiej samowoli. Kobieta samowolna, jak o romantycznej bohaterce w jakimś opowiadaniu napisał Conrad, jest moim ideałem.
J.W.: Czytasz recenzje swojej poezji? Przejmujesz się krytykami?
J.R.: Podwójne oczywiście. To wielka łaska mieć zrecenzowany debiut. Jednak każda recenzja jest operacją i na książce i na autorze. To drugie zwłaszcza jest czymś wstrząsającym, bo uwagi recenzentów nie odnoszą się przecież bezpośrednio do osoby. Krytyk rzeczywiście zajmuje się tekstem, a jednak potrafi doczytać się rzeczy niesłychanie intymnych dla autora. Odczucie tego rodzaju nagości nie ma żadnego, życiowego odpowiednika. Jest dogłębnie ludzkie, ale doskonale bezosobowe. Inną sprawą jest światła recepcja tekstów i ich ocena. Akurat ja miałam dużo szczęścia do pozytywnych opinii, ale wiem, że moja książka podobała się w sumie niewielu osobom i to umiarkowanie.
J.W.: Kim dla Ciebie jako poetki jest ze swoimi wierszami Andrzej Sosnowski?
J.R.: Jego teksty są bezsprzecznie poetyckim ideałem. Marzę o tym, żeby choć raz w życiu stworzyć wers, który będzie się umywał do wersów Andrzeja Sosnowskiego. Czy po tym zeznaniu, Jakubie zwolnisz mnie już z dalszego przesłuchania?
J.W.: Ok. Ale jeszcze jedno pytanie. Czy masz poczucie literackiego spełnienia? Czy kiedykolwiek mogłabyś takie mieć?
J.R.: Od czasu do czasu cieszą mnie jakieś frazy, które udaje mi się napisać lub wynaleźć, ale są to drobne przyjemności. Np. coś w rodzaju: „wyksięgować tren z kwiatów!” wprawia mnie w dobry nastrój. Myślę jednak, że spełnienie, także literackie, jest przywilejem idiotów albo ludzi starych. W tym celu nawet chętnie się zestarzeję.
J.W.: Dziękuję Ci za tę rozmowę.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.