1.
„Życie na miarę literatury” nie powstałoby – przyznaje Michał Paweł Markowski w eseju „Przyjaźń, histeria, melancholia” – gdyby jakiś czas temu nie zaistniał tekst o tym właśnie tytule. Okolicznościowy artykuł, który w formie zalążkowej posłużył za zarys filozofii, jaką przyjął Międzynarodowy Festiwal Literatury im. Josepha Conrada, organizowany przez „Tygodnik Powszechny” i Kraków. Kiedy artykuł był już gotowy – streszcza historię Markowski – „postanowiłem jakoś wyklarować moje poglądy na literaturę (…) i przedstawić je w postaci książki-manifestu”. „Życie na miarę literatury” to właśnie owa książka-manifest. Książka wyznanie wiary – bodaj najdobitniejsze ze wszystkich dotychczas przez Markowskiego napisanych. Na jej początku dwa motta. Pierwsze – aforyzm La Rochefoucauld: „Są ludzie, którzy nigdy by nie byli zakochani, gdyby nie słyszeli o miłości.” Drugie z Flannery O’Connor: „Ludzie bez nadziei nie tylko nie piszą powieści, ale też, co istotniejsze, ich nie czytają. Nie patrzą na nic długo, albowiem brak im odwagi. Rozpaczać to odrzucać jakiekolwiek doświadczenie, a powieść, co oczywiste, to pewien sposób na doświadczenie.” Motta niejednoznaczne. Z jednej strony obrazujące ironiczny dystans (La Rochefoucauld), z drugiej (O’Connor), sugerujące może, że dałoby się na zgromadzone przez M.P. Markowskiego szkice patrzeć niby na postmodernistyczną „powieść”. Sam Markowski nigdzie więcej takich roszczeń nie zgłasza, tym niemniej sugestia zawarta w słowach O’Connor istnieje – i warto o niej pamiętać.
2.
Pierwszy esej, kluczowy: „Podwójne dziedzictwo”. Wskazuje w nim Markowski na sprzeczność, tkwiącą w naszym pojmowaniu literatury za sprawą dwóch radykalnie odmiennych koncepcji pożytku, jaki mieć z niej można. Wedle pierwszego pomysłu literatura „to nasze wspólne dziedzictwo, wspólny dom”. A więc miejsce, o którego trwały charakter winniśmy walczyć, „by nie utracić tego, co odziedziczyliśmy po naszych przodkach”. Wedle drugiej optyki, radykalnie – jak zauważa badacz – nowoczesnej, literatura „pokazuje nam drogę wyjścia z tej wspólnej przestrzeni i stara się raczej odnowić nasze widzenie świata, niż wpisywać je w ustalone konwencje”. Mamy więc linię konserwatywną, „mitu i wspólnoty”, a obok niej linię rewolucyjną, „demitologizacji i emancypacji”. Obie ważne, obie żywe, obie – i to jest według Markowskiego istotne – napędzane tym samym lękiem przed utratą sensu. „Sens, powiadają konserwatyści, został zagubiony i trzeba go odtworzyć. Sens, powiadają rewolucjoniści, został wypaczony i trzeba go odnowić.” O takie imponderabilia toczy się spór, taka jest jego scena i my, ludzie nowocześni, jak pisze MPM, nie umiemy się od tego spektaklu uwolnić. Co może i dobrze, bo to jest widowisko nie lada. Wszystko to nie byłoby jednak tak ciekawe, gdyby nie szybkie przejście Markowskiego od tego, co mogłoby być tematem debaty publicznej, do tego, co osobiste, jednostkowe, prywatne. To tutaj jesteśmy my. Tutaj jest to, o czym Markowski pisze najchętniej i z wielką żarliwością. Życie. Istnienie. Egzystencja. Czym ona jest? Jaka ona jest? Przede wszystkim: egzystencja rozpięta jest między miłością i zazdrością – pisze Markowski na marginesie „Otella”. To właśnie tu, między miłością i zazdrością „jest miejsce na naszą egzystencję: skromne zagadywanie bezsensu, świadome swojej tymczasowości.” Czyż trzeba dodawać, że: „Z tego poczucia ograniczenia bierze się literatura”? Markowski stawia taką właśnie tezę. Może nie nazbyt odkrywczą, ale konieczną.
3.
W eseju „Przyjaźń, histeria, melancholia” autor tłumaczy się z prowokującego tytułu: „Co znaczy więc, że życie jest, czy może powinno być, „na miarę literatury”? Najpierw to, że życie samo, bez naszego udziału, nic nie mówi, a więc nie może być zrozumiałe. Życie samo pokazuje się w dwóch momentach, z których język jest wygnany: albo w depresji, albo w mistycznym uniesieniu. Odchodzenie od życia prowadzi nas nieuchronnie w stronę języka, a więc – egzystencji. Literatura podsuwa nam język, za pomocą którego możemy zawiązywać przymierza przeciwko bezsensowi. Literatura w sensie szerokim, ba, najszerszym z możliwych, to językowy wyraz naszej egzystencji, to opowieść nadająca naszemu życiu kształt.” I dodaje: „Bohaterowie niniejszej książki raz rozumieją świat, raz rozumienie kompletnie tracą. W większości wahają się między rozumieniem i nierozumieniem i nie ma tu różnicy między pisarzami i ich postaciami. Otello, bohater opowiadania Edgara Allana Poe, Zygmunt Krasiński, Pessoa, Franz Kafka, Witkacy, Gombrowicz – wszyscy oni walczą z życiem jako żywiołem bezsensownym i starają się sens w nie na różne sposoby wpisać.” Dlatego ta książka nie jest tylko „zbiorem esejów różnych pisarzach, ale też książką o tym, czym – według mnie – jest literatura, ta bezkrwawa ekspedycja przeciwko milczeniu.” Prekursorem musi tu stać się Augustyn, bo to u niego pierwszego – tak zwykło się twierdzić – „czytanie staje się operacją sensotwórczą, pragnieniem wyższego ładu, który pozwoli zagłuszyć podszepty bezsensu dobiegające z niesfornego ciała.” W pewnym sensie – pisze w innym jeszcze miejscu Markowski – zaproponowany zbiór to „antologia osobista: są tu pisarze, których doświadczenie uważam za istotne i którzy pomagają mi wyjść z własnej skóry i obejrzeć świat innymi oczami.”
4.
Ci inni, których oczami patrzy MPM przez chwilę na rzeczywistość, chcąc wydobyć z niej to, czego sam by wydobyć nie umiał, to: Szekspir, uczący swoich czytelników, czym jest zazdrość i pokazujący, jak śmiać się z nicości; Lichtenberg, uprawiający „terapię spłoszonej wyobraźni”; Krasiński, stale będący „na scenie histerii”; Poe, w którego opowiadaniu natykamy się na „horror obecności”; Proust, żyjący z „wahania języka”; Conrad, ustawiający swoich bohaterów „pośród niepojętego”; Pessoa, ten „kaznodzieja wyrzeczenia”; Witkacy, robiący „miny nad otchłanią”; a także Gombrowicz, Jeleński i Bieńczyk. Zestaw, zaiste, różnorodny i imponujący. Co łączy, można zapytać, pisarzy tak różnych? Czy można umieścić te postacie w jednych okładkach tak, by nie był to jedynie zbiór ekscentrycznych monad? Markowski udowadnia, że można. Każdy z autorów, o jakich mowa w tej książce pisał tak, jakby pisanie było – co wiemy od Lichtenberga czytanego przez Markowskiego – „szacowaniem wewnętrznego chaosu, terapią spłoszonej wyobraźni, której sługa marzy o ładzie, lecz skazany jest na nieporządek.” Każdy wiedział, jak Poe czytany przez Markowskiego, że czymś najbardziej przerażającym jest „horror obecności” i że literatura „wybawia od przerażenia, jakie niesie niezapośredniczone, nagie objawienie rzeczywistości”. I że literatura nie z opisywania rzeczywistości się bierze, „lecz z jej zastąpienia”. Albowiem literatura „to jedna z egzystencjalnych form wypierania życia, które jako takie, bezpośrednio dane, nie jest do zniesienia.” Każdy też, jak Markowski przy okazji lektury Conrada, mógłby stwierdzić: „Nie wiemy, na czym polega sens życia, nie wiemy, jak się z nim obchodzić, nie wiemy, jakich słów użyć do jego wyrażenia, ale nie możemy się od niego oderwać, bo jesteśmy jego cząstką, podobnie jak cząstką są słowa, które nas zwodzą. Zadaniem pisarza jest zdobycie się na „zuchwałość, z jaką rejestruje [się] przemiany ludzkiego losu i chwile wzruszeń, czy to na zastałych wodach, czy wśród burzliwych, otwartych nurtów istnienia”.” Tyle punktów wspólnych na pewno wystarczy, by uzasadnić wybory literaturoznawcy.
5.
Na koniec warto, myślę, zacytować jeszcze pewien bardzo mocny i bardzo wbrew potocznym mniemaniom idący fragment „Życia na miarę…”. „Rozumienie samego siebie – pisze MPM przy okazji zgłębiania tajemniczej duszy Fernando Pessoi – nie dokonuje się poprzez bezpośredni wgląd we własne wnętrze, jak chcą filozofie Wschodu i zachodu, ale – wręcz odwrotnie – przez mnożenie fikcji siebie samego, przez rozpisywanie siebie na role. Zamiast maksymy „poznaj samego siebie”, Pessoa podsuwa inną maksymę: „poznaj tych, którymi jestem”.” „Poznaj tych, którymi jestem” – tak również mówi w tej książce przez cały czas Michał Paweł Markowski. I może to jest w niej najcenniejsze.
Michał Paweł Markowski, „Życie na miarę literatury”, Homini, Kraków 2009.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.