Jestem płasko osaczony,
Nieruchomy wszystkimi zmysłami.
Kojące przerażenie.
W. Wirpsza, Opis pokoju
1.
Mimo iż poemat „Liturgia” Witolda Wirpszy opublikowany został już w roku 1985 nie przypominam sobie, by ktokolwiek przywoływał to dzieło w kontekście choćby takim, jak opublikowanie przez Czesława Miłosza w roku 2002 „Traktatu teologicznego” – a co się wtedy w prasie działo, pamiętamy. Szkoda tego straconego kontekstu, żal drobny i gorzki, że nie było dzieło Wirpszy choćby na marginesie rozważań o wierze i wątpliwościach Miłosza przywołane, ale taki to już los niektórych dzieł: muszą swoje odczekać – i nic tego nie zmieni, choćby się nawet kontekst dogodny pojawił. Dziś, kiedy „Liturgię” wznowił Instytut Mikołowski, łatwiej po ten tekst sięgnąć, łatwiej użyć go i umieścić w takiej czy innej przestrzeni tekstowej, trudniej go, tak po prostu, przeoczyć. No i wreszcie, co najważniejsze, wyrobić można sobie zdanie własne na temat tego, jakimi to krętymi ścieżkami wędrowała u schyłku XX wieku wiara i niewiara umysłowości nieprzeciętnej poety takiego jak Witold Wirpsza, autora pod wieloma względami genialnego i niewątpliwie wyprzedzającego swój czas.
2.
O tym niezwykłym poecie i fundamentach jego dzieła w eseju „Błogosławione niebezpieczeństwo” otwierającym „Liturgię” pisze Ryszard Przybylski tak: „Trzeba nam bowiem wiedzieć, iż teologia poetów, podobnie jak teologia malarzy, nie przypomina wiedzy o Bogu, którą nam ofiarowują uczeni bibliści. Poeta nie jest pewny siebie. Czy może tedy być pewnym swego Boga? Nie szuka określeń Stwory. Woli rozmyślać o człowieku i o jego doświadczeniu Boga. Sprawdza nie Boga, lecz siebie. A ściślej, sprawdza swoją wiarę.” Pisze także Przybylski, sięgając dodatkowo po znacznie subtelniejsze słownictwo i metaforykę: „(…) odwieczne próby nazwania oczywistej obecności Ojca to jednocześnie nieustanne zabijanie Syna. Układanie w słów w zdania to krzyżowanie Chrystusa. Słowo nie jest bowiem odwzorem Słowa Przedwiecznego. Jest gwoździem, którym Przedwieczny Logos został przybity do Krzyża. Słowo jest nie tyle naszą chlubą, ile naszą winą. Droga do niewyrażalnej Oczywistości nie jest wybrukowana słowami. Wiara nie rodzi się z tekstu. Wiara rodzi się z doświadczeń. Czym jest zatem wiara, która ma zastąpić pychę rozumu?” Powiem od razu: trudno, niezwykle trudno jest z pułapu rozważań zaproponowanego przez Przybylskiego na zwykłą krytycznoliteracką czy recenzencką ziemię zstąpić i „Liturgię” tak zwyczajnie opisać. Bo pozostaje wątpliwość, którą tak można by chyba wyrazić: jeżeli Przybylskiego niemal mistyczny, w teologicznych rozważaniach zakorzeniony język jest odpowiedni do tłumaczenia postawy duchowej Wirpszy i innych poetów piszących o problemach wiary, to jak może być odpowiedni inny język, na przykład – zaryzykuję – liberalno-ironiczny, taki a la, powiedzmy, Richard Rorty? Z punktu widzenia języka Przybylskiego, operującego perfekcyjnie słownikiem gnozy i teologii chrześcijańskiej, narrator Wirpszy jest tym, którego właśnie Przybylski przywołuje, Rilkeańskim der Suchende – i może nie być już nikim więcej. Z punktu widzenia jednak innych, bardziej współczesnych, a mniej metafizycznych języków dyskursu (np. liberalno-ironicznych), czy nie jest tak, że mamy tu, w „Liturgii”, do czynienia ze sztucznie wykreowanymi problemami, które w sztucznych, niemal laboratoryjnych warunkach językowej awangardy są przez nawiedzonego poetę ugniatane, miętoszone, wyginane i na wszelkie strony tarmoszone – byle tylko coś z nich poetyckiego i intelektualnie przyswajalnego wycisnąć?
3.
Ach, widzę już, że duch (zapewne zły) polemiczny podpowiada mi, co mam pisać dalej, dlatego będę się streszczać i napiszę – jednak – inaczej.
4.
W eseju „Czy wierzący może być artystą?” z tomu „Władztwo i służba. Myśli o sztuce” (pod wieloma względami nieoceniona to książka) pisał Jacek Sempoliński: „Sztuka i twórczość wymagają od artysty wykroczenia religijnego. Nie tylko dlatego, że są aktywnością anarchiczną, ale dlatego, że same mają status nie ustabilizowany. Stabilizacja sztuki nie pochodzi z zewnątrz, a zostawiona jest artyście. Skazuje więc go na samotność rozstrzygnięć, na próbę zasadniczą: albo na samotność doskonałą, albo na taką, o której mniema, że jest miejscem przeznaczonym na ingerencję Boga. Takim miejscem, jakim dla św. Pawła była droga do Damaszku. Tyle, że ta droga musi być permanentna, bez Powołania, bo jeśli ono się zjawi, ustać musi źródło i potrzeba twórczości. Artysta musi więc być poganinem w nieustającym stadium nawrócenia. Dwa punkty w czasie: przed olśnieniem i po nim, muszą być punktem jednym.” W świetle tych słów trzeba powiedzieć, że Wirpsza (ani inny czynny poeta) nigdy nie był naprawdę „wierzącym”. I – paradoksalnie – „Liturgia” też tego dowodzi. Dowodzi też czegoś jeszcze: że niewiele zmieniają się najważniejsze pytania:
Dlaczego wspinaczka? dlaczego noc? dlaczego kamienne
Powietrze? i jak długo jeszcze litosny dotyk granitu?
5.
Kusi napisać o Wirpszy, pożyczając stylistykę „Kwestionariusza Karpowiczowskiego” Macheja. Kto to jest Witold Wirpsza? Jakie jest jego miejsce? W jaki sposób ukazał nam na przykładzie swoich poszukiwań duchowych nasze własne błędne ścieżki i jak nam pomógł? Kto odważy się pisać o Wirpszy? Kto jest pewien, że go dobrze zrozumiał? Dlaczego dalej wspinaczka? Dlaczego noc? Dlaczego kamienne powietrze?
Witold Wirpsza, „Liturgia”, Instytut Mikołowski, Mikołów 2006.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.