Od wczoraj dobra nowina rozgrzewa internety: „Flights” Olgi Tokarczuk, czyli „Bieguni” w przekładzie Jennifer Croft (Fitzcarraldo Editions, 2017) nominowane zostały do The Man Booker International Prize. Książkę pamiętam słabo, nie zachwyciła mnie albo się na niej nie poznałem, nieważne. Ważne, że w związku z tym nagłym zainteresowaniem Olgą Tokarczuk przypomniało mi się, jak w magazynie „Książki” (3/2014) przeczytałem tekst autorki „Prawieku” o czasie, gdy pracowała nad monumentalnymi „Księgami Jakubowymi” (tytuł od razu mi się spodobał). Nic by w tej opowieści frontowej Tokarczuk nie było niezwykłego i nie wspominałbym o niej, gdyby nie to, iż pisarka zwierzyła się, że jak „Księgi…” pisała, to miała czasem wrażenie, jakby „świat jej pomagał”. Co tam „pomagał”, za słabo powiedziane! Świat, a może raczej należy powiedzieć wszechświat (po co się ograniczać? Tokarczuk robi to chyba w przypływie nienaturalnej skromności) wręcz „chciał, żeby ta książka została napisana”. Szalone stwierdzenia? Obłąkańczy punkt widzenia? Megalomania w postaci czystej? Ba, sam chciałbym wiedzieć. Bo tak między nami: co myśleć o tego typu pisarskich wyznaniach? Czego takie wyznanie może być świadectwem? Wielkiej wiary w pisarskie powołanie, czy może kompletnego odlotu? A jeśli odlotu, to w co? W jak śmieszny i jak odległy kosmos? Mnie, człowiekowi, który lubi myśleć, że między uszami ma coś więcej niż kawał pofałdowanego mięsa, myśl choćby najskromniejsza i najkrócej trwająca, że wszechświat albo świat jest zainteresowany tym, czy ktoś naskrobie swoje kilka stron czy nie, bawi równie mocno, co przekonanie wieśniaków z Ohio, Tennessee albo Luizjany, że kosmici nie mają nic lepszego do roboty, tylko rysować ogniem z dysz lśniących UFO kółka w zbożu na ich świeżo obsianych polach, a potem łapać ich i (dla nauki! ONI zawsze czegoś się z tego uczą!) zaglądać schwytanym w tyłki podczas całonocnych, najwyraźniej nie tylko dla rozrywki podejmowanych lotów nad Ziemią. Mogliby Obcy schwytać kogoś z NASA, dokonać abordażu świetnie wyposażonego chińskiego czy rosyjskiego laboratorium, włamać się do tajnej placówki Elona Muska. Mogliby chociaż samego Muska porwać i jemu sondę w wiadome miejsce zapuścić, ale nie. Odkąd temat wypłynął, a to już trochę lat minęło, głównym źródłem wiedzy pozostaje dla przybyszów z kosmosu tyłek amerykańskiego wieśniaka. Trudno uwierzyć? No, ja też nie wierzę. Ale zostawmy wieśniaków. Im już i tak nawet proktolog nie pomoże.
W artykule „Jak powstały Księgi Jakubowe?” napisała Tokarczuk również, że ten fenomen, to zjawisko pomagającego świata nazywa się – uwaga! uwaga! – mundus adiumens, czyli „pomocny świat”. Czym jest mundus adiumens? Pisarka wyjaśniła bez ponaglania, że „to coś, co niesie poczucie bycia prowadzonym za rękę i wprowadza w cudowny stan, podobny do narkotycznego transu, do lekkiej, całkiem przyjemnej i jednocześnie męczącej, z trudem opanowywanej psychozy. Sądzę – pisała dalej o tym fenomenie Tokarczuk – że uzależnia i że kiedy wraca się z wyprawy w powieść, tylko przez moment czuje się ulgę, że to wszystko minęło. Ten stan umysłu jest – to nie przesada – stanem błogosławionym. Ja – w normalnych okolicznościach tak hołubione i pasione – teraz kuli się do niewielkich rozmiarów i daje się otoczyć przez burzliwe treści świadomości i nieświadomości, pozwala zalać oceanem słów i obrazów i przywiązuje koniec nitki do celu w labiryncie.”
Coś mi się zdaje, że mówiła tu Olga Tokarczuk o zetknięciu z własnym tzw. geniuszem. Który to geniusz zawsze, jak pisali Grecy (a po nich Giorgio Agamben) okazuje się nie tylko twórczą, ale i silniejszą cząstką człowieka. Tą, która chce człowieka, autora, prowadzić, by stał się tym, kim jest. Kim powinien być. Pomylenie świata z własnym geniuszem, uznanie, że kiedy ja piszę, to pomocny mi geniusz (tak naprawdę będący tylko cząstką człowieczego umysłu, uruchomioną nie żadnym cudem, ale w procesie, który psychologia coraz lepiej rozumie i opisuje) jest całym światem stojącym po mojej stronie – czy to nie zabawne? Z jednej strony na pewno zabawne, z drugiej jednak, przyznaję: mogę tylko zazdrościć Tokarczuk tych ataków megalomanii i odlotów. Tej, jak przytomnie sama to określiła, „lekkiej, całkiem przyjemnej i jednocześnie męczącej, z trudem opanowywanej psychozy”.
Nie jestem pewien – przyszło mi jeszcze do głowy – czy dobrze znam wszystkie swoje szaleństwa. Wiem jednak, że tego typu szajby, o jakich wspomina Tokarczuk, nie były, nie są i prawdopodobnie nigdy nie będą mi dane. Niektórzy pisarze – najwyraźniej zalicza się do nich autorka „Biegunów” – są zawsze Prosperem sprzed ostatniego, wspaniałego, ale też boleśnie samoświadomego monologu. Będąc Prosperem „sprzed”, potrafią w dowolnej chwili „czarów przypomnieć, duchów zwołać”, jak tłumaczy „Spirits to enforce, art to enchant” Piotr Kamiński. Inni natomiast piszący (na przykład takie niedowiarki jak ja) wiedzą, że zaczynając każde kolejne zdanie uczciwie mogliby powiedzieć jedynie to: „Już moje czary się prześniły, / znowu mam własne, wątłe siły” („Now my charme are all o’erthrown, / And what strength I have’s mine own, / Which is most faint. (…)”. I mogą, możemy, ja mogę próbować pisać jedynie bez wiary w pomoc świata, „geniusza”, bądź jakiejkolwiek innej czarodziejskiej, baśniowej mocy. Pomoc ze strony świata? Pragnienie świata, żeby mi „powieść wyszła”? Choćbym nawet chciał, tego typu przekonania nie jestem w stanie utrzymać w umyśle nawet przez pięć minut bez dostania ataku śmiechu. To jest dokładnie tak, jak z tymi modlącymi się sportowcami, którym do głowy nie przyjdzie, że jeśli Bóg istnieje, to ma chyba ważniejsze sprawy na głowie niż kibicowanie. Że nie przychodzi? Że jedna i druga drużyna uważa zwykle, że to im kibicuje Stwórca? Zawsze mnie to zastanawiało. Choć, muszę przyznać, z czasem coraz mniej. Jak to więc jest z tymi, którzy pomocy świata, wszechświata, ani bóstw żadnych nie oczekują. Mogę – powiem za siebie – co najwyżej (i to jest naprawdę wszystko, na co mnie stać) spróbować wyobrazić sobie (bez czarów i pomocnych duchów), jak to by było stać się choćby na moment potężnym Prosperem-czarodziejem. Prosperem, który ma nie tylko Ariela i Kalibana na zawołanie, ale świat cały – do pomocy. I tylko po to, żeby kilka stron napisać. Wspaniałe, szalone uczucie. Czy zazdroszczę tym, którzy go doświadczają? Czy chciałbym doświadczać go tak łatwo jak oni? Nie. Zawsze wolałem Prospera po tym, jak już uwolnił Ariela. Czy raczej siebie – od niego.
Zainteresowanych procesem pisarskim zachęcam do sięgnięcia po moją i Jolanty Rawskiej książkę „Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller”. Można ją kupić m.in. na stronie Wydawnictwa Prószyński (kliknij tutaj)
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.