Temat dnia:
Muzyka słów, muzyka zdań
So give me music then, young maestro, please.
Colum McCann, „Letters to a young writer”
Niektórym, jak mnie, mnóstwo lat może zająć, by to zrozumieć. Inni nigdy nie zaczną zaprzątać sobie tym głowy i nie odkryją prawdy. Fabuła, bohater, akcja, dialogi i perypetie na pewno są ważne w powieści. Ale muzyka ważniejsza. Muzyka słów, akapitów. Muzyka dobrze zakomponowanej strony. Muzyka przeniesiona prosto z głowy stukającego w klawisze autora na papier, jak nuty na pięciolinię. Fabuła, jeżeli zręcznie spleciona, może dostarczyć emocji, pobudzić krew i rozpalić umysł. Taką fabułę będziemy śledzić w napięciu, zaciskając pięści i niecierpliwiąc się, że czytanie nie idzie nam szybciej. Bohater, jeśli ma wszystkie cechy bohatera fascynującego, zabierze cię tam, gdzie zechce, a ty pójdziesz i nie będziesz narzekać. Muzyka słów z drugiej strony, skoro już się pojawi i zagra, porusza inaczej i głębiej. Dosięga emocji tak skrytych, ulotnych, że nie ma w nich mowy o akcji. Że zapomina się o bohaterach. W pierwszym momencie możemy nawet nie dostrzec, że autor zmienił, przeorientował naszą percepcję świata. Że uwrażliwił nas na to, co było poza zasięgiem słuchu i wrażliwości. Niektórzy pisarze (jakże im zazdroszczę) od początku widzieli tu związek. Związek dźwięków i znaków. Związek słów i melodii. Nie tylko poeci, dla których to chleb powszedni. Dzięki Darasse’owi – powiada Maciej Żurowski w posłowiu do „Pieśni Maldorora” – wiadomo, że Lautréamont: „pisał tylko w nocy, siedząc przy pianinie. Deklamował, układał zdania, tworzył swoje prozopopeje biorąc akordy. Ta metoda komponowania doprowadzała do rozpaczy mieszkańców hotelu, którzy, często wyrywani ze snu, nie domyślali się nawet, że to zadziwiający muzyk słowa, niezwykły twórca zdań symfonicznych uderzał w klawiaturę szukając rytmów dla swojej poetyckiej orkiestracji”. Bajeczna to anegdota i nie dziwię się, że powtarza ją Wikipedia. Lecz Lautréamont to figura pod każdym względem niezwykła. Nie wspominając już o tym, że skąd ja wam wezmę pianino. Weźmy przypadki o mniejszym stężeniu obłędu i ekstrawagancji. Pozornie prostsze, łatwiejsze. Choćby James Joyce.
No jasne! Joyce i te jego zabawy. Gry brzmień w poetyckich prozach, miniaturach z „Muzyki kameralnej”. Wielopiętrowe szarady w polifonicznym, rozbuchanym i pozornie kakofonicznym, a w istocie precyzyjnym jak Mozartowskie evergreeny „Ulissesie”. Aż po ten niesamowity strumień dźwięków w „Trenie Finneganów” – niemal nie do rozszyfrowania. Nie można się dziwić, że czytelnicy Grishama, Ludluma czy Kinga głusi bywają na Joyce’a. Że czytelniczki Steel i Picoult nie sięgają po Joyce’a czy Prousta. Bo to tak, jak fanom ABBY puścić Mortona Feldmana. Lub Cage’a. Ale muzycznie piszących autorów jest więcej. Bruno Schulz? Proszę bardzo, posłuchajmy Schulza: „W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich. Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek.” („Sierpień”, w: „Sklepy cynamonowe”, BN, Wrocław 1998) Zygmunt Haupt? Weźmy taki kawałek Haupta: „Wiosną, na wiosnę, kiedy przychodzi wiatr, wiatr, wiatr i nadnosi nie słyszany dotychczas szmer-szelest-zapach, odwraca się we mnie i odkłada wspomnienie. Niech udar słoneczny w lecie, niech strach, trwoga, niepokój powszednich czasów, niech pogoń, gonitwa, drapieżne zachcenia interregnum wiosennego, niech namaszczona pycha i rozpaczne bluźnierstwa zapomnienia się w czasie odejdą, odpłyną.” („Jak wiosna przyjechała”, w: „Baskijski diabeł”, Czytelnik, Warszawa 2007.) A Jan Drzeżdżon? „Co z tą miłością? – zapytał ojciec wynurzający się z nadmorskich piasków. Chciałabyś z pewnością zapytać ptaków w locie, kto został wczoraj prezydentem. Idź więc na szlaki północne i zapal lampę, którą ci wczoraj podarowałem na urodziny.” („Rozkosze miłości”, Wyd. Łódzkie, Łódź 1981.) A Buczkowski, Białoszewski, Parnicki, Virginia Woolf czy Jeanette Winterson? A ten wielki początek „Lolity”, który trzeba przeczytać na głos i w oryginale, by usłyszeć jak stukają o siebie trzy dźwięki – l, t, p – i jak mocna jest złożona z nich pieśń miłosna: „Lolita, light of my life, fire of my loins. My sin, my soul. Lo-lee-ta: the tip of the tongue taking a trip of three steps down the palate to tap, at three, on the teeth. Lo. Lee. Ta.” Słyszycie to? Bo ja słyszę.
A to: „I’m in my mother’s room. It’s I who live there now. I don’t know how I got there. Perhaps in an ambulance (…).” (Samuel Beckett, „Molloy”)? Jeśli nie usłyszeliście tego, JAK tu się opowiada, jeżeli nie grają wam podczas lektury w uszach zdania Schulza czy Jana Drzeżdżona, nie przejmujcie się i nie martwcie.
Nadal możecie pisać całkiem niezłe i poczytne książki. Książki pełne ekscytujących zdarzeń, zwrotów akcji i niezapomnianych postaci. Ale mnie, chyba pora wyznać, to już jakby mniej przekonuje. Dla mnie i mnie podobnych niech pozostanie muzyka. I wydaje mi się, że czas też powiedzieć, że niczego mi tak jak muzyki nie brak w książkach, które widzę w rankingach, zestawieniach dzieł pokupnych i szybkich. Ale to jest już inna historia.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.