Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie siebie i swoją, jeśli tak można powiedzieć literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić i myśleć, a jak nie lubisz?
Jolanta Czarkwiani: Najchętniej odpowiedziałabym używając metafory geometrycznej. Jeśli wyobrazimy sobie literaturę jako prostą, to ja i moje pisanie jest prostą do niej równoległą. (Śmiech.) Karierę, o której raczyłeś wspomnieć, widzę zaś jako rodzaj zakrzywienia czasoprzestrzennego, lub, jak kto woli, kompilację tysięcy godzin spędzonych na czytaniu dzieł innych i poprawianiu swoich tekstów, które sprawią, że te dwie proste się przetną. I już rozumiesz dlaczego wcale nie myślę o karierze, bo kto przytomny na rozumie marzyłby o takiej masie być może zmarnowanego czasu? Do tego lubię znać materię, którą się zajmuję, więc traktując serio pisanie muszę nadrobić braki. Niestety, nie mam wykształcenia humanistycznego. Skończyłam medycynę i jako studia podyplomowe zarządzanie, ze specjalizacją zarządzanie finansami. Potem, żeby było śmieszniej, zajęłam się prawem podatkowym. A jeszcze później przypomniałam sobie, że na medycynę poszłam z powołania i zostawiłam kancelarię bratu, a sama wróciłam do zawodu lekarza. I tak dotrwałam do pięćdziesiątej wiosny życia, gdy moje córki poprosiły, bym napisała im książkę.
J.W.: Wiedziały, co robią? Miały jakieś podstawy, by sądzić, że książka przez ciebie napisana to lepszy pomysł niż obraz albo sonata?
J.Cz.: Obraz? Jakubie, ja ściany nie potrafię porządnie pomalować, a co dopiero obraz. Chociaż, teraz jak pytasz, to dostrzegam pewien potencjał w sztukach plastycznych, ale szansę miałabym tylko w postmodernizmie. Szkoda, że jak większość kobiet nie doceniam walorów męskich pisuarów i to przesądza sprawę. Wybór między muzyką albo pisaniem był znacznie prostszy. To drugie zdecydowanie mniej drażni sąsiadów. (Śmiech.) Prawda zaś jest banalna. Moje dzieci zawsze lubiły gdy opowiadałam im historie. Mówiły: „A teraz mamo opowiedz.” „Co?” „Nieważne. Opowiedz.” Tym razem powiedziały, że chcą naprawdę długą historię.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
J.Cz.: Dalej nie wiem, czy chcę, po prostu to robię, bo daje mi to ulgę. Rozpoznaję u siebie klasyczny mechanizm obronny: ucieczkę od dość przykrej samoświadomości w ułudę, że mogę mieć jakąkolwiek moc sprawczą. Wymyślanie historii nadaje się do tego idealnie.
J.W.: Od razu bym o dwie sprawy spytał. Pierwsza bardziej osobista, bo czy to znaczy, że w życiu nie masz takiej mocy sprawczej? I druga sprawa: czy ta moc sprawcza, jakiej złudzenie daje pisanie, to coś, co w literaturze pociąga cię najbardziej?
J.Cz.: Nie mam mocy sprawczej i godzę się z tym, chociaż jeszcze od czasu do czasu tak zwyczajnie, po ludzku się buntuję, waląc z rozpędu głową w mur z nadzieją, że może jednak tym razem on będzie słabszy. Tak. Pamiętasz taki wierszyk Boya-Żeleńskiego: „Inna zaś dziewczynka była, a wołali ją Ludmiła. Mimo dość tłustego cielska była bardzo marzycielska…” To o mnie. (Śmiech.) Od dziecka uwielbiałam marzyć. Bywałam baletnicą, pilotem, wielką skrzypaczka na koncercie w Nowym Yorku. Przychodzi taki moment, gdzieś koło czterdziestki, że zaczynasz sobie zdawać sprawę ,że pewne marzenia nigdy się nie spełnią. Mnie ta świadomość napawała smutkiem. Aż tu nagle siadłam przed komputerem, otworzyłam nowy plik i voila. I znów mogę być kim tylko chcę i w dodatku naprawdę. (Śmiech.)
J.W.: Jolu, twój debiut to „Nie waż się”, powieść o umierającej anorektyczce i jej przyjaciółce. Skąd pomysł?
J.Cz.: Chciałabym powiedzieć: z głowy, czyli z niczego. Niestety, to samo życie. Książka powstała jako wyraz mojej głębokiej frustracji, związanej z uświadomieniem sobie, jak bardzo jestem bezradna wobec choroby przyjaciółki. „Nie waż się” to fikcja, ale oparta o solidnych fundamentach.
J.W.: Którą postać było ci najtrudniej napisać? Jaką scenę?
J.Cz.: Najtrudniej było mi zrozumieć świat chorej na anoreksję Agaty. Wejść w jej myśli, wyobrazić sobie, jakie to musi być przerażające cierpienie, a jednocześnie spróbować zrozumieć, jak wycieńczony głodem umysł ją oszukuje, by podtrzymać stan chorobowy. Najtrudniejszą sceną były odwiedziny Brygidy w szpitalu, gdzie po raz pierwszy zobaczyła Agatę podłączoną do kroplówek, w poplamionej krwią pidżamie. Zdała sobie sprawę z ogromnej samotności i tragizmu losu dotykającego przyjaciółkę. Agata miała przecież dziecko, którego bardzo pragnęła, a jednocześnie sama się zabijała
J.W.: Z czego jesteś najbardziej dumna w tej książce? Co, twoim zdaniem, najlepiej ci się udało?
J.Cz.: Mam nadzieję, że udało się uczulić czytelników na objawy anoreksji, pewne typowe zachowania oraz pokrętną logikę rozumowania osoby nią dotkniętej. Zaburzenia odżywiania są tym poważniejsze, im dłużej trwają, więc im szybciej zostaną dostrzeżone i leczone, tym większe szanse na powrót do zdrowia. Jeśli ktokolwiek po przeczytaniu mojej książki pomyśli „Chwileczkę, ja znam taką osobę” i chociaż spróbuje porozmawiać z nią o swoich obawach, to już zrobi coś bardzo dobrego. Oczywiście, nie uleczy to pacjenta, ale odbierze mu komfort chorowania. A jeśli uda się nakłonić anorektyka do szukania fachowej pomocy, być może uratuje mu to życie.
J.W.: Nie obawiasz się, że ze względu na ten temat – anoreksję – książka może zostać zaklasyfikowana jako poradnik lub quasi-poradnik dla osób towarzyszących, a nie po prostu literatura piękna? A może w ogóle nie przeszkadza ci taka klasyfikacja?
J.Cz.: Nie przeszkadza mi żadna kwalifikacja. Gdyby więcej osób miało ją przez to przeczytać niechby powiedziano o niej nawet, że jest horrorem erotycznym,. Miłośników literatury erotycznej niestety muszę rozczarować. „Nie waż się” to nie kontynuacja przygód Greya w wersji hard. Choć przyznaję, że tytuł może być mylący.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
J.Cz.: Jest etykietką, mającą zmniejszyć wysiłek intelektualny czytelnika przy podejmowaniu decyzji o dokonaniu zakupu książki. Tak właśnie działa cudowny wynalazek naszego mózgu, czyli „porządkowanie według schematu”. A specjaliści od marketingu świetnie to wykorzystują, dokonując tak zwanego pozycjonowania. Nie ma w tym nic zdrożnego, żeby było jasne. Czy chce się uwierzyć w prawdziwość etykietki to już inna sprawa. Dla mnie cudze schematy są zawsze interesujące, ale nie przyjmuję ich bezkrytycznie. Lubię myśleć, że z czytaniem jest jak z jedzeniem. Kiedy jesteś naprawdę głodny i widzisz przed sobą pachnący, świeżo upieczony bochenek chleba, z przypieczoną, chrupiącą skórką, jest ci naprawdę obojętne, czy pochodzi z delikatesów czy dyskontu.
J.W.: Pojawia się czasem zarzut, że większość tej literatury kobiecej nie ma nic wspólnego ze świeżością. Że są to po wielokroć odgrzewane dania, które nie sycą intelektualnie, tylko zapychają emocjonalnie. Myślisz, że te opinie mają jakąś podstawę, czy to po prostu ględzenia złośliwych krytyków, którym się nawet nie chciało dobrze tej literatury kobiecej przeczytać i poznać?
J.Cz.: Nie lubię uogólnień. Są prawdziwe, jak statystyka, czyli nauka o tym, jak przy pomocy jednego wykresu uzasadnić twierdzenie, z którym w następnej chwili możesz się zdecydowanie nie zgodzić. Użyłeś ciekawej metafory „nie sycą intelektualnie, tylko zapychają emocjonalnie”. Myślę, że wbrew pozorom nie ma między tymi wyrażeniami sprzeczności. Dla wielu ludzi nawet prozaiczne „zapchanie” może dawać kojące uczucie „sytości”. Ale to rozważania na marginesie, wdaję się w nieuprawnione psychologizowanie. Wybacz. A wracając do pytania. W każdym gatunku są prace świeże, ciekawe mówiące coś nowego lub chociaż nowym głosem. Literatura kobieca nie jest odosobniona. Warto ją czytać i wyrobić sobie własne zdanie, co do konkretnych pozycji. Niektórzy krytycy mogliby się zdziwić.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
J.Cz.: Literatura kobieca to literatura emocji, a to nie jest wdzięczny temat do publicznego dyskursu. Jest w dobrym tonie, że człowiek inteligentny przeżywa uczucia ale o nich nie dyskutuje. Może to jest trochę tak, że literaturę, która wymusza odczuwanie kochają osoby mające zaufanie do swoich emocji, a ignorują ci, którzy do tej sfery ludzkiej psychiki odnoszą się nieufnie. Krytycy narzekają, bo takie jest ich zadanie. Ja jestem zwolenniczką pewnej równowagi. Nade wszystko zaś cenię w literaturze humor. Z tym ostatnim w literaturze kobiecej jest często problem, bo śmiech rozbraja emocje. Zdejmuje z nich ciężar, daje dystans, konfunduje. Dla mnie to jest zjawisko fenomenalne, napawające nadzieją ale dla wielu być może to dysonans poznawczy, wręcz niestosowność, że można zobaczyć coś śmiesznego w tragicznej sytuacji.
J.W.: Co można zrobić, żeby być dowcipniejszą autorką czy autorem? Można humoru nauczyć, czy po prostu jedni mają do niego talent, a inni nie?
J.Cz.: Oczywiście, że można się nauczyć. I mam na to dowód. Popatrz na Woody Allena, czy on wygląda na faceta mającego talent? (Śmiech.)
J.W.: Allen? Oczywiście, że tak. Ale, wróćmy do ciebie. Powiedz, Jolu, co jest najważniejsze w pisaniu?
J.Cz.: Szanowanie czasu czytelnika, który mógłby poświęcić dzieciom, żonie, patrzeniu na rybki w akwarium albo wymyślaniu wzoru opisującego teorię wszystkiego. Innymi słowy, zależy mi na tym, by po przeczytaniu mojej pracy człowiek pomyślał, że warto było.
J.W.: Od czego zależy, że jest warto? Liczy się bardziej styl czy wciągająca opowieść?
J.Cz.: Liczy się wszystko. Całość. Kompozycja, intryga, bohaterowie, przesłanie, błyskotliwe dialogi, napięcie i styl. Niedopracowanie któregokolwiek elementu może zrujnować cały efekt dopieszczenia pozostałych. Staram się pracować tak, by nie dawać sobie taryfy ulgowej w żadnym aspekcie.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
J.Cz.: Mam reguły, które zawsze łamię na etapie pierwszego draftu, a wracam do nich skruszona przy licznych korektach. To proste zasady, których nauczyłam się na kursach u ciebie, oglądając wykłady z literatury na YouTubie oraz czytając to, co o pisaniu powiedzieli inni. 1. Bohater nie może być nijaki i snuć się bez celu. 2. W powieści jest miejsce tylko dla osób, które są niezbędne do klarownego opowiedzenia historii. 3. W dialogach wypowiedzi osób nie powinny przekraczać jednej linijki. Chyba, że oddaję głos gadule, której potoczystość wymowy ma rozśmieszyć. 4. Przeczytać głośno, a najlepiej nagrać i odsłuchać tekst przed wysłaniem komukolwiek. 5. Nie pozwolić, by czytelnik domyślił się, jaki będzie koniec opowieści. 6. Gdzie to tylko jest możliwe wplatać humor.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
J.Cz.: Najbardziej lubię etap wymyślania, o czym chciałabym opowiedzieć. Zaczynam od wymyślenia sceny finałowej. To część kreatywna. Śmiech, reszta, to już tylko ciężka praca. Potem jest jeszcze drugi przyjemny moment, gdy kończę i oczywiście ogromna satysfakcja, gdy ktokolwiek chce to wydać.
J.W.: A gdyby nie chciał, uważałabyś, że nie było warto?
J.Cz.: I tak byłoby warto. Wiele się przy pisaniu nauczyłam i zrozumiałam. Przy pięćdziesiątej poprawce zaczęłam się czuć jak pewien profesor, który stojąc pod tablicą w auli powiedział do studentów: „Jak to nic nie rozumiecie? Powtarzam wam już kolejny raz. Już sam zaczynam rozumieć, a wy nic?” To przyjemne uczucie wiedzieć i rozumieć.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
J.Cz.: Wymyślenie logicznej, zgodnej z psychologią postaci, niebanalnej fabuły. Łatwiej przychodzi mi kreacja bohaterów, czy opisy dekoracji. Staram się by czytelnik czuł satysfakcję z przeczytanej książki, więc dużo czasu zajmuje tak zwany research, by powołane przeze mnie fakty były przytoczone rzetelnie, a sytuacje, w które wrzucam bohaterów, wiarygodne.
J.W.: Nie uważasz, że research to wymówka i ucieczka przed samym pisaniem?
J.Cz.: To konieczność. Nie umiem pisać „wartościowych bzdur”.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć powieść, która się właśnie ukazała, „Nie waż się”? Miałaś chwile zwątpienia?
J.Cz.: Zawsze mam chwile zwątpienia. Nawet, a zwłaszcza po skończeniu. Z pisaniem jest jak z dziewicą po pierwszym seksie. Niby jest szczęśliwa, że to już po, a z drugiej strony zawsze się martwi i co ten facet sobie teraz o mnie pomyśli.
J.W.: I jak to się ma do książki? Boisz się, co sobie ludzie pomyślą? (Śmiech.)
J.Cz.: A ty się nie bałeś jak wydałeś swoją Loquelę? Zazdroszczę.
J.W.: Nie bałem się. Wiedziałem, że to ponad dwieście znakomitych stron, „rzuconych miernotom w twarz”. (Śmiech.) Ale, znowu, zmieniasz temat. A ja mam dla ciebie takie przyjemne pytanie: jaki miałaś, Jolu, sposób na zmotywowanie się do pisania?
J.CZ.: Najlepiej motywuje mnie rewelacyjna, zaskakująca, mocna scena finałowa. Chcę do niej dobrnąć i pokazać całość córkom, Oldze i Ani, które są beta-czytelniczkami. Może to śmieszne, ale wciąż mam ambicję imponować moim dzieciom. Od niedawna motywuje mnie też wydawca, który przypomina o terminach.
J.W.: Taki z niego pruski oficer? (Śmiech.) I co, dajesz radę z tymi terminami?
J.Cz.: Absolutnie nie. Ale nie cierpię z tego powodu. Nie spieszy mi się. Zależy mi na jakości, a nie szybkości. Zauważyłam, że pomysły w mojej głowie muszą się uleżeć. Odczekać. Często wracam do już napisanych scen i je poprawiam. To żmudna metoda ale jedyna jaka daje, w moim przypadku, w miarę satysfakcjonujące rezultaty.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
J.Cz.: Powiem coś górnolotnego, chcesz? Śmiech. Wiersze są bramami do innych, poza znanymi nam na co dzień, wymiarów rzeczywistości. Odbieram ich sens bardziej czując niż myśląc.
J.W.: Podrążę temat i będę prowokacyjny. Co myślisz, Jolu, o takim stwierdzeniu Puszkina, że „poezja musi być nieco głupawa”? Miał facet rację czy nie?
J.Cz.: Nie wiem, jak było naprawdę, ale Puszkin był znany ze zjadliwych epigramatów. Może chciał wyśmiać romantyczną tezę, że „piękno nie musi być mądre”, a może tak uważał. W końcu powszechnie wiadomo, że miał głupią ale przepiękną żonę. Nie jestem poetką i dlatego mogę spokojnie powiedzieć, że dla mnie tylko „mądre” może aspirować do bycia pięknym. Za to „głupawa poezja” bywa bardzo śmieszna i to jest jakiś pozytywny aspekt.
J.W.: Pisałaś, piszesz albo zamierzasz pisać wiersze?
J.Cz.: Pisuję dla żartu proste rymy częstochowskie. Za to podoba mi się coraz bardziej haiku. Może dlatego, że z założenia nie może się rymować oraz ma klarowny układ sylab pięć-siedem-pięć. Rymu częstochowskiego, ośmiosylabowego, nijak się z tego nie da się zrobić.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
J.Cz.: Istotny jest każdy autor, który sprawił, że w trakcie lektury lub po niej pomyślałam: „Wow, nie spodziewałam się, że świat i ludzie mogą tak działać lub myśleć”. Jestem, no może do czasu, aż zaczęłam sama pisać, byłam typowym czytelnikiem zanurzającym się w wykreowanej rzeczywistości i na czas czytania poddającym się jej regułom. Jak mawiamy z córkami: lubimy doświadczać powieściowej magii. Wrażenie robią na mnie stale i wciąż: odkrywana na kartach książek inteligentna ale nieoczywista przyczynowo-skutkowość, synchroniczność zdarzeń, szczęśliwe lub nieszczęśliwe zbiegi okoliczności zmieniające losy bohaterów czy zadziwiająca różnorodność tych samych sytuacji w zależności od prezentowanego w opowieści punktu widzenia. Wzruszam się tragizmem postaci, przeżywam szczęśliwe chwile, ale największy podziw budzą we mnie mistrzowie humoru. Jestem gorliwą wyznawczynią filozofii Szumana. Nie, nie tego kompozytora. (Śmiech.) Co to oznacza? Tylko tyle, że uważam humor za równoprawny heroizmowi sposób przezwyciężenia bólu egzystencjalnego. Tyle, że znacznie od heroizmu zdrowszy i bezpieczniejszy. Jeśli koniecznie chcesz nazwisk to parę dość przypadkowych, które nasuwają się pierwsze z brzegu: Bułhakow, Vonnegut, Pielewin, ale też nasz Tuwim, Gałczyński czy mistrz ciętej riposty Sztaudynger nie zapominając takich wielkich, jak Homer i Szekspir.
J.W.: Faktycznie, przypadkowy zestaw. Ale skorzystam z okazji i spytam: dlaczego Pielewin i czemu Szekspir?
J.Cz.: Nie wiesz dlaczego Szekspir? Czy to nie oczywiste? Mówiłam, że mam braki i się uczę pisarstwa. Jego dzieła są skarbnicą porad warsztatowych. Taki na przykład „Sen nocy letniej” i cudowna rada dla osób mających problem z opisem dialogów kochanków: „Miłość w swej prostej i nieśmiałej mowie / Powie najwięcej, kiedy nic nie powie.” Korzystam z niej i dialogów takich unikam. Co do Pielewina to jest to absolutnie genialne, współczesne wcielenie tandemu literackiego Ilf-Pietrow („Dwanaście krzeseł”, „Złote cielę”), a to były pierwsze książki, które przeczytałam w oryginale i zrozumiałam dowcipy, wiec mam do tego typu humoru sentyment.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
J.Cz.: Pytasz, czy Polacy mogliby być wiodącą potęgą intelektualną świata? Odpowiem ci tak jak powiedział ślepy koń dżokejowi marzącemu o zwycięstwie podczas gonitwy Wielka Pardubicka: „Nie widzę przeszkód”. I to wyczerpuje moje zdanie w tym temacie.
J.W.: A kiedy tak prywatnie polski autor czy autorka mierzą się z obecną czołówką światową, jakie mogą mieć przewagi? Czy w ogóle mają jakieś i czy potrafią je wykorzystać?
J.Cz.: Jakubie, narodowość i to dowolna, jak wielokrotnie i niechlubnie wykazała historia, bywa głównie przyczyną problemów, a nie przewagi. Wydaje mi się, że akurat w literaturze ważne jest co i jak autor ma do powiedzenia, a nie z jakiego kraju pochodzi. Oczywiście, można układać nawet całe listy spraw, w których Polacy mają jakieś przewagi i jeśli komuś do szczęścia jest to potrzebne to może się czuć lepiej, że na przykład Polska ma dłuższa historię istnienia niż USA. Ale takie przewagi nie przekładają się na lepsze pisanie
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
J.Cz.: Ponieważ napisałam zaledwie cztery i pół książki, z czego tylko jedna prawdopodobnie nadaje się do czytania, pytanie wydaje mi się podchwytliwe. Nie napisałam jeszcze niczego naprawdę ważnego. Ale łudzę się, że to się kiedyś uda.
J.W.: Jest jakiś temat, którego bałabyś się poruszyć w swojej książce?
J.Cz.: Nie boję się żadnych tematów, boje się złego czyli nieudolnego ich opisania.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
J.Cz.: Jak sam mówisz, autor nie pisze tego, co chce, ale to co mu wychodzi i w moim przypadku ta zasada absolutnie się sprawdza. Może chciałabym o czymś wielkim, a wychodzi jak zwykle.
J.W.: Wielkim w sensie wielkiej epiki? Marzysz o swojej własnej „Wojnie i pokoju” czy „Przeminęło z wiatrem”?
J.Cz.: Nic z tych rzeczy. Marzę o trylogii fantasy, a piszę obyczajowe komediodramaty.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
J.Cz.: Mój idealny czytelnik musi tylko umieć czytać i posiadać poczucie humoru. Resztę ja mam ambicję dostarczyć.
J.W.: Czytelników ponuraków skreślasz na starcie?
J.Cz.: Nikogo nie skreślam. Piszę dla każdego, kto chce mnie czytać. Nie każdemu będzie się podobać moja proza. Może się mylę, ale sadzę, że mam większe szanse zainteresować czytelników obdarzonych poczuciem humoru.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
J.Cz.: Różni się skalą pychy. Na dziesięciostopniowej skali artysta zwykle osiąga około setki. Uznany artysta wyciąga do tysiąca. Prawdziwy geniusz sam lokuje się zwykle koło dwójki z plusem.
J.W.: Twierdzisz, że im większy geniusz, tym skromniejszy? Skąd takie przekonanie?
J.Cz.: To proste. Nie ma czasu zajmować się takimi głupotami, jak podbijanie sobie bębenka.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
J.Cz.: W pisarstwie jest tylko czas na pisanie. Wszystko poza tym jest albo inspirujące albo irytujące, a czasem po prostu obojętne. Ale z pisaniem nie ma wiele wspólnego.
J.W.: Tobie jednak kontakt z córkami, kiedy piszesz, służy?
J.Cz.: Poprawka, jak już napiszę. (Śmiech.) Nie, żartuję. Bardzo kocham córki i nie wyobrażam sobie życia bez codziennego kontaktu z dziećmi. Na szczęście mam podzielność uwagi.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
J.Cz.: Dla mnie sukcesem będzie, gdy moja książka pojawi się na Chomiku. (Śmiech.)
J.W.: Tak, Chomik to prestiż. (Śmiech.) Ale tak na poważnie. Pytam o ten „sukces”, bo zastanawiam się, czy pisarstwo jeszcze komukolwiek, poza jakimś gronem marzycieli bardzo wąskim, kojarzy się z prestiżem, sukcesem i tak dalej. Myślisz, że można z dumą powiedzieć: „Jestem pisarzem”. Czytanie w wielu kręgach jest dziś ponoć obciachem, to może pisanie także, jak myślisz?
J.Cz.: Nie rozważam swojego pisania ani w kategoriach sukcesu ani prestiżu. Na całe szczęście nie mam znajomych uważających, że czytanie to obciach. Mam nadzieję, że o pisaniu też tak nie myślą. Sprawdzę przy najbliższym spotkaniu, może się zdziwię.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
J.Cz.: Jestem pisarskim nałogowcem. Bez nałogu nie wyobrażam sobie i nie chcę żyć.
J.W.: To jaka jest twoja dzienna dawka? (Śmiech.)
J.Cz. Czytam średnio trzy książki tygodniowo. W dobre weekendy piszę nawet kilkadziesiąt stron. Ale potem tysiące razy poprawiam, więc jak widzisz pisania jest dużo, ale wartościowego tekstu nie przybywa szybko.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
J.Cz.: Kiedyś w ramach warsztatów pisarskich kazano napisać mi najzjadliwszą krytykę własnej książki. O dziwo przyszło mi to łatwo. Brzmiało mniej więcej tak: „Literacki debiut Jolanty Czarkwiani to niewątpliwy triumf grafomanii nad zdrowym rozsądkiem”.
J.W.: To jest, Jolu, puenta. A teraz poproszę, wskaż te mankamenty, jeśli łaska.
J.Cz. To nie puenta to blurb. A propos, mówiłam ci już jak bardzo żałuję, że nie napisałeś mi blurba na okładkę?
J.W.: Nie zmieniaj tematu. (Śmiech.)
J.Cz.: W porządku. Zatem, wracając do pytania. Mankamentów jest sporo, choćby cukierkowy, moim zdaniem, watek miłosny. Zlitowałam się nad moją bohaterką, żeby Brygidzie się coś fajnego choć raz w życiu, zwyczajnie tak fuksem przytrafiło. Choć może nie był to całkowity przypadek, bo jednak zapracowała, jak pamiętasz, na tę miłość, przywalając w nos przyszłemu facetowi w odpowiednim momencie.
J.W.: Tak, ładna scena wyszła. A skoro o ładnych scenach mowa, to powiedz, co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
J.Cz.: Ja nawet nie śmiem marzyć o sukcesie, a co dopiero go planować.
J.W.: Dlaczego? Przesądna jesteś, czy masz jakieś inne powody?
J.Cz.: Po pierwsze, nie mam armat lub, jeśli ktoś ma awersję do Napoleona, nie dzielę skóry na żywym niedźwiedziu. Na razie jestem tylko debiutantką, a to zdecydowanie za mało, by rozważać takie kwestie.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
J.Cz.: Nie obrażam się na świat, że się zmienia. Raczej staram się za nim nadążyć. Nowe sposoby komunikacji są więc źródłem mojej nieustającej fascynacji i satysfakcji.
J.W.: Od niedawna masz pisarskiego, autorskiego fanpage’a. Uważasz, że to może pomóc w dotarciu do czytelników? Zamierzasz go aktywnie prowadzić, lub może twój wydawca zamierza to robić?
J.Cz.: Mam fanpage’a i nie mam oporów, by prosić o jego polubienie, bo chciałabym mieć żywy kontakt z czytelnikami. Na razie nie zajmuje to wiele czasu. Prowadzę go sama i uważam za świetny sposób na poznawanie opinii odbiorców mojej prozy. Mogę się wiele nauczyć.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
J.Cz.: Nie jestem przytłoczona, bo wypracowałam sobie mechanizmy selekcji informacji. Cytowałeś kiedyś na warsztacie Antoniego Kępińskiego, który pisał o metabolizmie informacyjnym i ja staram się żyć w zgodzie z jego koncepcją zdrowia psychicznego jako pewnego, usystematyzowanego obiegu danych informatycznych dopuszczanych do mojej świadomości. I dobrze mi z tym. Niektórzy nazywają to ignorancją, wiem. Ale nie kandyduję do tytułu XXI wiecznego człowieka renesansu.
J.W.: A propos, słyszałem ostatni sformułowanie „kobieta wielu renesansów”? Jak ci się podoba? Dobre by było na tytuł powieści czy autobiografii – bierzesz?
J.Cz.: Jestem raczej minimalistką. Jeden renesans by mi spokojnie wystarczył, pod warunkiem, że trwałby aż do śmierci.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
J.Cz.: Żadną w czystej postaci. Nie jestem ani idealnym świadkiem, ani sędzią, bo przetwarzam postrzeganą rzeczywistości przez pryzmat własnej osobowości i tym samym ją wypaczam. Prorokiem zaś nie jestem z przekory, bo bardzo nie lubię mówić „A nie mówiłam”.
J.W.: Ty tylko opowiadasz historie, które domagają się od ciebie, żebyś je opowiedziała? Żadnych do tego etykietek?
J.Cz.: Nie potrzebuję etykietek. Nie mam czarno-białej wizji świata. Opowiadają mi jego półcienie i szarości.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
J.Cz.: Nie zgadzam się z tym. Ci naprawdę wielcy są również doceniani na zachodzie ale też na nie mniej ważnym, chociażby pod względem liczebności populacji czy tradycji kulturalnej, dalekim wschodzie. Sztandarowy przykład nasi nobliści. Problem polega moim zdaniem na tym, że my Polacy nie umiemy, czy wręcz wstydzimy się promować samych siebie. Chętniej czytamy autorów zagranicznych niż własnych. Po prostu jakoś tak jest, że stare przysłowie „Cudze chwalicie, swego nie znacie” wciąż jest u nas aktualne. To smutne. Powinniśmy brać przykład ze Skandynawów. W tym kontekście nieco obrazoburczy pogląd, że największym błędem historycznym Polaków było niepoddanie się Szwedom, jest bardzo ironicznie prawdziwe.
J.W.: W czym powinniśmy tak uczyć się od Skandynawów, Jolu? Interesuje mnie to, więc proszę, rozwiń wypowiedź.
J.Cz.: Na przykład w dbaniu o własnych autorów. Ale też w myśleniu o zanieczyszczeniu środowiska czy energii odnawialnej. Albo w traktowaniu serio takich spraw, jak edukacja czy zabezpieczenie socjalne dla osób opuszczających rynek pracy. W Polsce mamy podobne problemy tylko, że u nas czas antenowy i debaty publiczne wypełniają spory światopoglądowe i kwestie moralne, które w demokratycznym społeczeństwie powinny być sprawą indywidualną. Nie dziwię się, na sumieniu zna się każdy i ten co go ma i ten co się go wypiera. Trudno jest na przykład zaproponować spójny, nowoczesny system szkolnictwa ponadpodstawowego, znacznie łatwiej zbić kapitał polityczny na kontrowersyjnych wypowiedziach o tematach-wytrychach, jak in vitro, gender, czy związki partnerskie.
J.W.: Dobrze, to teraz z innej strony. Technika i jej zdobycze najnowsze. Jolu, czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
J.Cz.: To się zmienia. Coraz szybciej następuje zmiana pokoleniowa wśród twórców. Starzy mistrzowie wymierają lub dostają Alzheimera, ustępując miejsca młodym. Jak świat światem tak było. A młode pokolenie widzi świat takim, jakim on jest tu i teraz nie w wizjach złotego wieku sprzed rewolucji informatycznej z jego atrybutami adekwatnymi do miejsca i czasu akcji. Z resztą to już się od dawna dzieje w literaturze SF na przykład.
J.W.: Skoro już przy tym jesteśmy, opowiedz o swoje przygodzie z fantastyką.
J.Cz.: Na razie nie bardzo jest o czym. Jestem fanką gatunku. Jak chyba każdy chyba autor mam marzenie, żeby napisać taką książkę jaką chciałabym przeczytać. I to wszytko. Mój trzytomowy „Stwórca” dojrzewa w głowie i mam nadzieje, że kiedyś będziesz mógł o nim przeczytać.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
J.Cz.: Z krytykami najchętniej nie miałabym nigdy nic wspólnego, a już na pewno nigdy nie pokusiłabym się o sugerowanie lektury komuś, kogo nie znam. Za bardzo szanuje cudzy czas i własny.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
J.Cz.: Przypadek sprawił, że było nad wyraz łatwo. Mówiłam, lubię czytać o przypadkach, bo moje całe życie to jeden wielki ciąg przypadków.
J.W.: Podaj kilka przykładów.
J.Cz. Przez przypadek nie zginęłam na trasie katowickiej, wychodząc cało z czołowego zderzenia z autobusem, gdy straciłam panowanie nad kierownicą i przejechałam przez pas zieleni na drugą jezdnię. Samochód nadawał się do kasacji. Przez przypadek nie rozwalił się samolot, którym leciałam z Zurichu do Genewy na takiej wysokości, że podświetlone nocą krzyże na szczytach górskich były wyżej niż my. Przez przypadek mojej mamie, która znalazła się na oddziale szpitalnym z powodu choroby serca, wykonano gastroskopię i stwierdzono raka żołądka w tak wczesnej fazie, że udało pozbyć się go operacyjnie. Chcesz więcej? Przez przypadek trafiłam do Pasji Pisania i poznałam Ciebie. (Śmiech.)
J.W.: Faktycznie, sporo tego. Osobną książkę będziesz musiała napisać. Ale idźmy dalej. Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
J.Cz.: Wszyscy wydawcy odrzucili moją pierwszą powieść fantasy. Nie dziwię się, też bym ją odrzuciła. Muszę to po prostu napisać jeszcze raz. Znacznie lepiej i ciekawiej. Wtedy może będzie miała szansę.
J.W.: Zawzięłaś się?
J.Cz. Na „Stwórcę”? Chyba on na mnie. (Śmiech.)
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
J.Cz.: Współpraca była, szczerze mówiąc, nad wyraz ascetyczna w formie i częstotliwości. Czuję pewien niedosyt, ale jednocześnie cieszę się, bo mogłam się znacznie bardziej zbłaźnić.
J.W.: Zbłaźnić? Co masz na myśli?
J.Cz.: Nie podobała mi się okładka mojej książki i dyskutowałam o niej z redaktorem. A ja przecież nie mam pojęcia o tym, jak dobiera się okładki do książek. Długo trwało zanim wreszcie zrozumiałam prostą zasadę ja piszę, wydawnictwo robi resztę. A teraz czytelniczki piszą, że mam bardzo ładną okładkę i stąd poczucie zażenowania.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
J.Cz.: Jeszcze to do mnie nie dociera. Zapytaj mnie o to za rok. (Śmiech.)
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
J.Cz.: Piszę powieść o alkoholizmie szpilkowym, czyli o trzydziestoparoletniej kobiecie nie mającej pojęcia, że jest alkoholiczką. Pracuje, bawi się, marzy o mężu i bliźniakach, ale cokolwiek w życiu zrobi wszystko jest inne niż sobie to wyobrażała. Czytałeś zarys fabuły i nawet skomentowałeś. Pamiętasz? „Przegrała z Myszką Miki, nawalona wpadła do grobu babki, a na koniec zapisała się do chóru.” To tyle w skrócie.
J.W.: Czemu wybierasz bohaterów z takimi problemami? W chorobach i schorzeniach przewlekłych jest coś, co szczególnie cię fascynuje?
J.Cz.: Jestem lekarzem i znam się na chorobach. Ten świat jest mi bliski, a jednocześnie jest lub będzie codziennością wielu ludzi. Dlatego podejmowanie takiej tematyki wydaje mi się ciekawe. Daje też pole do powiedzenia czytelnikowi czegoś istotnego, czy choćby przydatnego.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
J.Cz.: Z nauki korzysta każdy, kto chce się uczyć. Ja chcę i mnie warsztaty pomagają nie wyważać otwartych drzwi, na co nie mam czasu. Podważając ideę nauki jako drogi do rozwijania zdolności pozbawiamy się bardzo przydatnego narzędzia przyspieszającego ten proces. No cóż ktoś lubi przeczytać instrukcję składania regału Ikea, a ktoś inny woli eksperymentować przez dwadzieścia lat aż trafi właściwym kluczem do właściwej dziurki.
J.W.: Kim byłaby idealna Jolanta Czarkwiani w idealnym wszechświecie?
J.Cz.: Na szczęście ludzie nie są idealni Jakubie. A gdyby tak się stało to byliby nudni. O byciu nudną nie marzę.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
J.Cz.: Literatura jest alternatywnym życiem. Dzięki sexowi istnieje nasz gatunek i chcę myśleć, że dzięki literaturze także trochę. Więc jest.
Fot. z archiwum Jolanty Czarkwiani.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.