W stopniu, w jakim szczęście zakłada brak strachu, w tej samej mierze zakłada także nieobecność nadziei. Nie chcę przez to powiedzieć, że szczęście pociąga za sobą melancholię lub depresję, ale że idzie w parze ze swego rodzaju pogodną beznadzieją, czy nie-nadzieją. Tylko ten, kto się niczego nie spodziewa, jest w pełni szczęśliwy; ten kto, odczuwa pełnię szczęścia, nie musi już żywić na nic nadziei.
André Comte-Sponville w „Najpiękniejszej historii szczęścia”
1.
O książce swojej mówi Alice Germain: „W tym dialogu na trzy głosy szczęście opowiada swoje dzieje od chwili narodzin w filozofii starożytnej Grecji, aż do pojawienia się w polityce w 1798 roku, poprzez swoje rajskie przedstawienie w chrześcijaństwie”. Kładę to zdanie na początek, by jasnym uczynić stanowisko i cel autorki, lecz dla własnej satysfakcji wynotowuję z „Najpiękniejszej historii…” najpierw odpowiedź André Comte-Sponville’a na pytanie, jak to jest, że kiedy zaczynamy myśleć o szczęściu, to z miejsca mamy na myśli sens życia, jak gdyby osiągnięcie szczęścia było wyłącznym celem naszej egzystencji: „Może to pułapka – mówi filozof. – Ze swej strony powiedziałbym raczej, że jest na odwrót: że w momentach największego szczęścia (wtedy, kiedy radość jest nie tylko możliwa, lecz rzeczywista, jawna, widoczna, głęboka), nie stawiamy sobie już pytania o sens życia. Dlatego, żeśmy go odkryli albo go dosięgli? Absolutnie nie. Lecz dlatego, że życie tu i teraz wystarczająco nas zadowala”. Coś w tym jest. Jest flow, jest w porządku. Po co jednak dążyć do przepływu, po co starać się być szczęśliwym? Albo, inaczej, czy musimy być szczęśliwi. Alice Germain, pomysłodawczyni i współautorka „Najpiękniejszej historii szczęścia”, zdaje się odpowiadać na to pytanie twierdząco, gdy pisze w „Prologu”: „Nie wystarczy żyć, trzeba jeszcze być szczęśliwym. Istnienie ma sens i smak tylko wtedy, kiedy staje się czasem i miejscem szczęścia. Tak bardzo oczekujemy od życia szczęścia, że niekiedy czekamy na nie przez całe życie. Nasza egzystencja miałaby być zatem czymś w rodzaju pustej komórki, białej kartki, którą należałoby zapełnić szczęściem. Jesteśmy skazani na poszukiwanie tego Graala, zobowiązani do zapewnienia sobie wiecznej radości”. Następnie Germain pyta, o czym tak właściwie mówimy, kiedy mówimy o szczęściu (nawiązanie do tytułu opowiadania Raymonda Carvera nieprzypadkowe; kto czytał, ten zrozumie). Zatem o czym? Oczywiście, nie bardzo wiadomo. Dlatego autorka „Prologu” odwołuje się do Sokratejskiego „Poznaj samego siebie” i stwierdza: „Poznać człowieka – to zaproponować mu szczęście na jego miarę, odpowiednie dla niego i takie, które może osiągnąć własnymi siłami”. Po tym iście salomonowym rozstrzygnięciu Germain daje krótki przegląd postaci związanych ze szczęściem, od stoików i Epikura, przez Sokratesa, Kaliklesa (z „Gorgiasza” Platona), do Kanta i Pascala. I przyznaje: „Nie potrafimy więc powiedzieć z całą pewnością, co sprawia, że jesteśmy szczęśliwi, nie potrafimy sformułować zasady szczęścia”. Jednego możemy być pewni: „Szczęście jest „ideałem”, którego nie zapisuje się jak lekarstwa. Co najwyżej można udzielić paru rad”.
2.
Zanim przejdzie do odpytywania uczonych, Alice Germain poświęca nieco uwagi tym, którzy o szczęściu w życiu ludzkim wypowiadali się w sposób znaczący. Pojawia się cytat z Pascala: Od dzieciństwa – czytamy w „Myślach” – wymaga się od ludzi, żeby zabiegali o swoje szczęście, „przywala ich się sprawami, nauką języków i ćwiczeniami i budzi się w nich mniemanie, iż nie mogą być szczęśliwi”, nie mając „zdrowia, honoru, majątku”, i że wystarczy brak jednej rzeczy, żeby byli nieszczęśliwi. „W ten sposób obarcza się ich ciężarami i sprawami”, które ich „gnębią” od świtu: „Oto, powiecie, osobliwy sposób uszczęśliwiania!”.” Tu Germain stawia tezę w duchu Pascala: „W pogoni za szczęściem i w obawie przed brakiem rozrywek, ludzie zapominają o tym, co najważniejsze: o samych sobie”. Po Pascalu Germain przywołuje Nietzschego, domagającego się uznania „osobistej konieczności nieszczęścia” i Hioba, „największego biblijnego nieszczęśnika – stąd już tylko krok do wejścia na teren religii. „A dzisiaj?” – pyta Germain po ukazaniu tych kilku postaci. I odpowiada: „W naszych czasach szczęście nie jest ani obietnicą, ani polityczną ideą. Stało się prawem, a nawet obowiązkiem: być, to móc osiągnąć szczęście; istnieć, to przyjąć, że szczęście jest moim obowiązkiem”. I dopowiada: „Wkroczyliśmy w erę konieczności szczęścia: nie jesteśmy, jeśli nie jesteśmy szczęśliwi. W latach osiemdziesiątych zeszłego stulecia trzeba było „być kimś”, osiągnąć sukces – zwłaszcza w interesach. W XXI wieku, na razie w jego początkach trzeba być, po prostu być. Dobrostan jest zatem pierwszym i bez wątpienia ostatnim etapem w drodze do szczęścia. Trzeba więcej być, mieć bogatsze życie: w naszym społeczeństwie masowej konsumpcji szczęście polega na wszystkim, co może nas wyrwać z anonimowości, z tłumu, z codzienności, z demokratycznej równości. Szczytem i paradygmatem szczęścia staje się przeto sława, ponieważ być sławnym, to być więcej, to mieć dodatkowe życie: być widocznym, zauważanym, znanym („widzianym w TV”). (…) Szczęście stało się imperatywem; odtąd trzeba „być”, być „więcej”. Owo „więcej” może także polegać na mnożeniu przyjemności w imię jakiegoś carpe diem: korzystajmy z każdego dnia, tu i teraz, aby żaden moralny czy religijny nakaz nie wmieszał się między nas i nasze szczęście. Współczesne carpe diem to czysta afirmacja siebie, bez celu, który należy osiągnąć, ani przeszłości, której należy pozostać wiernym.” Puenta „Prologu” nie każdemu przypadnie do gustu: „Cały paradoks współczesności zasadza się na tym, że nasze czasy wynalazły szczęście „wewnętrzne”, a ciągle proponują coraz więcej szczęść do konsumpcji, coraz więcej produktów mających jakoby uczynić człowieka szczęśliwym. Być i mieć są ściśle ze sobą powiązane. To nasz przepis na dziś. Wydaje się jednak, ze szczęście, tajemniczy Graal, za którym gonimy, od kiedy człowiek jest człowiekiem, nie przestaje się skrywać”. W dalszej części „Najpiękniejszej historii szczęścia” mówi o tym także Jean Delumeau: „Maksymalna „samorealizacja” jest rzeczą słuszną i pożądaną, pod warunkiem wszakże, że nie odbywa się kosztem bliźniego. Niemniej każdy człowiek u kresu życia zdaje sobie sprawę, że zrealizował tylko część tego, co chciał i o czym marzył: całkowite spełnienie jest niemożliwe. To ideał szczęścia nieosiągalnego na ziemi”.
3.
Zdecydowanie najciekawszy z całej książki „Akt pierwszy” (książka jest podzielona na „akty”, niby dramat; zabieg niekonieczny, kiczowaty, ale najwyraźniej Germain chciała podkreślić aspekt teatralny dialogów) ma tytuł „U źródeł mądrości”. Jest to rozmowa z André Comte-Sponvillem, filozofem, który o szczęściu pisał często i był niewątpliwie tym, kogo warto było w temacie szczęścia wypytać. Comte-Sponville z miejsca chwyta byka za rogi, proponując jako punkt wyjścia nietrudną do obronienia tezę: „Istotnie, począwszy od Sokratesa, większość filozofii greckich to filozofie szczęścia, eudajmonizmy (z gr. eudajmonia, „szczęście”), czyli doktryny uważające szczęście za najwyższe dobro”. Następnie filozof chwali bystrość i intelektualną pokorę Arystotelesa, który jedyny zauważył, że szczęście zależy też od sprzyjających okoliczności – dziś, kiedy wiadomo już, że istnieje set point, genetycznie wyznaczona granica szczęścia osiągalnego przez jednostkę, myśl Arystotelesa pozostaje w tym miejscu – i w tym jej wielkości – aktualna. Rozmowa z Comte-Sponvillem jest fascynująca. Dowiedzieć się z niej można m.in, dlaczego Epikur, który dzielił pożądania „na trzy kategorie: niektóre są naturalne i konieczne, inne są naturalne, ale niekonieczne, a jeszcze inne – ani naturalne, ani konieczne”, nie był epikurejczykiem. Bardzo ważne jest jednak co innego. Filozof francuski podkreśla niedoceniane często, gdy myśli się o szczęściu, wagę i znaczenie roztropności. Mówi: „Stąd przede wszystkim konieczność roztropności (gr. phronesis), która nie jest zwykłym unikaniem niebezpieczeństwa. To coś znacznie więcej, to rodzaj praktycznej mądrości: każdy wie, ze istnieją zgubne przyjemności i pożyteczne cierpienia”. Warto pamiętać – przytacza je Comte-Sponville – słowa Lukrecjusza: „W kółko drepcemy stale w zamkniętym kręgu przeżyć / I zasięgu radości wiek długi nie rozszerzy. / Gdy, czego pragniesz, nie masz – nie znasz w pragnieniu miary, / kiedyś zdobył – już innej szukasz dla żądz ofiary. / nigdy życia niesyty, wciąż nowych dni łaknący”. Comte-Sponville nie jest sceptyczny, jeśli chodzi o możliwość bycia szczęśliwym, wie jednak, że człowiek musi wyzwolić się od pożądania czy nadziei po to, żeby nauczyć się chcieć. Tak można rozumieć, mówi, słowa Seneki, skierowane do Lucyliusza: „Bo gdy zabronię ci pożądać, pozwolę chcieć”. Filozof komentuje to zdanie w ciekawy sposób: „Kiedy oduczysz się pragnąć tego, co od ciebie niezależne, co skazuje cię na niewolnictwo i cierpienie, nauczę cię pożądać tego, co od ciebie zależy, co skazuje cię na wolność i szczęście”. Podsumowaniem tej części „Najpiękniejszej historii szczęścia” jest następująca wypowiedź Comte-Sponville’a: „Mądrość ma swoje ekscesy – powie Montaigne – i nie potrzebuje mniej umiarkowania co szaleństwo. Ma rację. Stoicyzm i epikureizm to dwie skrajne, przesadne mądrości, którym pod tym względem nie staje mądrości. Na przekór czemu Arystoteles, a bardziej jeszcze Montaigne uczą nas myśleć o mądrości, która nie jest wyjątkowa: o mądrości dla wszystkich, czy prawie wszystkich, i na co dzień – o mądrości dla tych, co nie są mędrcami, innymi słowy dla pani i dla mnie”. A wcześniejszy od Montaigne’a i bardzo dla kwestii szczęścia istotny Arystoteles? Arystoteles wg Comte-Sponville’a wygląda na kogoś, kto uważa, że mądrość jest sztuką życia szczęśliwego. Ale też dobrze wie, że są w naszym szczęściu elementy od nas niezależne, że aby być szczęśliwym. Trzeba, rzecz jasna, być cnotliwym, wolnym, „wziąć życie we własne ręce”, zarazem jednak człowiek nie może żyć w nędzy czy pohańbieniu, musi mieć przyjaciół, dobre zdrowie, jego ojczyzna nie może cierpieć… itd. Od tego już tylko krok do Kanta. „Szczęśliwość według Kanta – mówi Comte-Sponville –polega na zaspokojeniu wszystkich naszych potrzeb i skłonności”. Ponieważ to niemożliwe, trzeba zgodzić się z Kantem, że szczęście jest „ideałem nie rozumu, lecz wyobraźni”.
4.
Po przedstawieniu myśli Greków, Montaigne’a, Kanta (i Hobbesa, o któ®ym tez kilka zdań pada), Comte-Sponville przechodzi do „przerażającego geniusza” Pascala, próbując określić, czym może być szczęście dla ateisty. Według francuskiego filozofa możliwa jest „radosna rozpacz” i zasadniczo jest ona tym właśnie, co dostępne dla tych, dla których religia z jej pocieszycielskimi bajeczkami nie stanowi sensownej propozycji. Czemu tylko taka „radosna rozpacz” dostępna jest dla tych, którzy nie wierzą w Boga? „Otóż człowiek – odpowiada Comte-Sponville – z definicji oczekuje czegoś innego niż rzeczywistość. (…) W „Sankhjasutrze” (cytującej tu „Mahabharatę”) czytamy: „Tylko ten szczęśliwy, kto doznał rozpaczy; największą bowiem torturą, jaka istnieje, jest nadzieja, największą zaś szczęśliwością – rozpacz”. Nadzieja jest największą torturą, ponieważ oczekujemy czegoś, czego nie mamy. A rozpacz – największym szczęściem, bo tylko ten, kto się niczego nie spodziewa, może w pełni korzystać z tego, co ma”. Comte-Sponville przypomina przy okazji, że pisał już o mądrości rozpaczy w „Traité du désespoir et de la béatitude” („Traktacie o rozpaczy i szczęśliwości”). Mądrość – puentuje ten fragment rozmowy filozof – „polega na tym, żeby już nie spodziewać się szczęścia: to jedyny sposób na życie”. Wszystko to prowadzi Comte-Sponville’a do jeszcze bardziej paradoksalnego postawienia kwestii szczęścia. I filozof robi to, stwierdzając: „Myślenie o szczęściu lepiej oprzeć na doświadczeniu nieszczęścia. Otóż doświadczenie nieszczęścia jest doświadczeniem trwania, gdzie każda radość wydaje się niemożliwa (…). Natomiast „szczęściem” nazwać można każdy odcinek czasu, kiedy radość postrzegamy nie jako zawsze obecną, lecz bezpośrednio możliwą (może ona nadejść, mimo że nic istotnego nie zmieniło się w porządku świata) (…) Jak dobrze wiedzieć, że radość jest możliwa natychmiast”. Wynika z tego pouczenie, jakie filozof kieruje do rozmówczyni: „Jeśli z uczuciem szczęścia będzie pani czekać, aż wszystkie pani pragnienia zostaną zaspokojone, nigdy się pani nie doczeka. Lepiej postępować na odwrót: być szczęśliwym z tego powodu, że nie jest się nieszczęśliwym”. André Comte-Sponville konkluduje w tym miejscu rozmowy: „Nie ma szczęścia absolutnego (nie ma błogostanu), ale dopóki człowiek nie jest nieszczęśliwy, jest mniej lub bardziej szczęśliwy, prawie szczęśliwy. Nie udawajmy smakoszy! Nie postępujmy jak owi nihiliści czy dekadenci plujący do zupy rzeczywistości. Jedną z rzeczy, których mnie życie nauczyło i która zbliża mnie jednak do pewnej formy mądrości, jest że być prawie szczęśliwym to już szczęście”.
5.
Szczęście to znaczy sens życia – sugeruje filozofowi Alice Germain. I pyta, czy osiągnięcie szczęścia jest „wyłącznym celem naszej egzystencji”. Comte-Sponville, znający zdanie Freuda („Z chwilą, gdy człowiek zaczyna pytać siebie o sens życia, jest chory”) odpowiada: „Może to pułapka. Ze swej strony powiedziałbym raczej, że jest na odwrót: w momentach największego szczęścia (wtedy, kiedy radość jest nie tylko możliwa, lecz rzeczywista, jawna, widoczna, głęboka), nie stawiamy sobie już pytania o sens życia. Dlatego, żeśmy go odkryli albo dosięgli? Absolutnie nie. Lecz dlatego, że życie tu i teraz wystarczająco nas zadowala”. Przypomina to – pozwolę sobie na krótką dygresję – anegdotę z eseju o szczęściu zamieszczonego w „Apologii przypadkowości” Odo Marquarda. Niemiecki filozof pisał: „Sens to kryptonim szczęścia”. I snuł taką opowieść: „Przez bezpośrednią intencję sensu rozumiem zachowanie podobne temu, które Hegel – w innym kontekście – ilustrował historyjką o człowieku, który pragnął owoców i dlatego odsuwał ze wzgardą jabłka, gruszki, śliwki, wiśnie, pigwy, ponieważ nie pragnął jabłek, ale owoców, nie gruszek, ale owoców, nie śliwek, ale owoców, i nie wiśni, ale owoców, i nie pigw, ale owoców: wybrał zatem jedynie niezawodną i skuteczną drogę, by nie otrzymać tego, czego przecież pragnął: a mianowicie owoców; owoce bowiem – przynajmniej my, ludzie – możemy mieć tylko w postaci jabłek lub gruszek, śliwek, wiśni, pigw. Podobnie przydarza się temu, kto bezpośrednio dąży do szczęścia skrytego pod pseudonimem „sens”; ktoś taki nie chce bowiem czytać, lecz chce sensu, nie chce pisać, lecz chce sensu, nie chce pracować, lecz chce sensu, nie chce leniuchować, lecz chce sensu, nie chce spać, lecz chce sensu, nie chce wypełniać obowiązków, lecz chce sensu, nie chce folgować skłonnościom, lecz chce sensu itd. Nie chce zawodu, lecz sensu, nie chce hobby, lecz sensu, nie chce rodziny, lecz sensu, nie chce żyć samotnie, lecz sensu, nie chce sztuki, lecz sensu, nie chce państwa, lecz sensu, nie chce nauki, lecz sensu itd. Tym samym wybiera także jedyną, niezawodnie skuteczną drogę, aby nie osiągnąć tego właśnie, co osiągnąć chciał, a mianowicie sensu: sens bowiem – w każdym razie dla nas, ludzi – jest osiągalny ciągle tylko na drodze prowadzącej przez zawód, rodzinę, samotność, państwo, sztukę, gospodarkę, naukę, obowiązki, skłonności, współczucie itd., nonsenem jest zatem pragnienie dojścia do niego inaczej. Żaden człowiek nie jest bezpośrednio odniesiony do sensu. Ludzie są zawsze tylko pośrednio odniesieni do sensu. Na okrężnej drodze poprzez określone utarte zachowania i zadania, które mogą być również zinstytucjonalizowanymi rutynowymi zajęciami i często nimi są, a w każdym razie zawsze są określonymi, tzn. ograniczonymi zadaniami, z czego, nota bene, wynika, że sens alias szczęście ma coś wspólnego z możnością poniechania, o czym wiedzieli już stoicy: kto nie potrafi zrezygnować, nie będzie szczęśliwy. A więc, kto chce posiąść sens nie na tej okrężnej drodze poprzez określone zadania, ale bezpośrednio, ten go nie posiądzie, a w każdym razie nie na tym naszym ludzkim świecie”. Wydaje się, że Comte-Sponville zgodziłby się z Marquardem w tym miejscu, skoro powiedział: „Celem życia jest żyć. Największym szczęściem jest doświadczenie owej chwili – można by rzec doświadczenie wieczności – w której człowiek nie zadaje już sobie pytania o sens, ponieważ życie tu i teraz w pełni go zadowala”. Żeby jednak życie tu i teraz zadowalało w pełni, warto pamiętać o słowach W. Berana Wolfe’a: „Jeśli przyjrzysz się naprawdę szczęśliwemu człowiekowi, zobaczysz, że on buduje łódź, pisze symfonię, uczy swojego syna, hoduje w ogrodzie podwójne dalie albo szuka jaj dinozaura na pustyni Gobi”. To jest wstęp do pewnego paradoksu wartego wyartykułowania i Comte-Sponville pisze o nim: „Stąd paradoks: ten, kto przestał szukać szczęścia, może być szczęśliwy; tylko człowiek, który bardziej kocha życie niż szczęście, może być szczęśliwy. Dobrze wyraził to Alain: „Szczęście to nagroda, odbierana przez tych, którzy o nią nie zabiegali”.” Nieco zgryźliwiej Flaubert: „Ileż łez wylano z powodu słowa „szczęście”! Bez niego żylibyśmy spokojnie”. I z olimpijskim spokojem Spinoza: „Dążymy do czegoś, czegoś chcemy, pragniemy, pożądamy nie dlatego, że uważamy to coś za dobre, lecz przeciwnie, dlatego poczytujemy coś za dobre, że do tego dążymy, tego chcemy, pragniemy i pożądamy”.
6.
Wróćmy jednak do najciekawszego rozmówcy, André Comte-Sponville’a. W dalszej części mówi on: „Teraźniejszość jest naszym miejscem, i to jedynym: już jesteśmy w wieczności, jakkolwiek najczęściej nie zdajemy sobie z tego sprawy. Żyjemy w poczuciu braku przeszłości (smutek, nostalgia) czy przyszłości (nadzieja). Nicość nas zajmuje, ponieważ my się nią zajmujemy. Niemniej zdarza nam się doświadczać owej aktualnej wieczności, „czuć i doświadczać – jak mówi Spinoza – że jesteśmy wieczni” (nie, że będziemy nimi po śmierci, lecz że jesteśmy tu i teraz). Na tym polega radość! Na tym polega pełnia! Owo doświadczenie radości w jej wiecznym wymiarze zasługuje na inną nazwę niż szczęście. Za Spinozą możemy powiedzieć, że to szczęśliwość, która nie jest zaspokojeniem wszystkich naszych pożądań ani nie jest stałą radością (to nie błogostan), lecz miarą wieczności szczęścia, która jest także miarą jego prawdy: być szczęśliwym już nie w wyobrażeniu możliwej radości, lecz w prawdziwym (i w tym sensie wiecznym: prawda zawsze jest wieczna) doświadczeniu aktualnej radości. Doświadczenie to należy, jeśli wola, do sfery mistyki, a w każdym razie życia duchowego, lecz nie religii: jest sposobem zamieszkiwania wiecznej teraźniejszości”. Wydaje się, że stan, który André Comte-Sponville nazywa „doświadczeniem aktualnej radości” wcale nie musi być, jak uważa, czymś ze sfery mistyki. Wydaje się, że ten stan to dobrze zbadany, opisany, udokumentowany licznymi przykładami i już przywoływany tutaj stan przepływu (flow) – kluczowe pojęcie psychologii Mihalyi’a Csikszentmihalyi’ego. Według Csikszentmihalyi’ego jest osiem składników satysfakcji (a tym zdaje się jest postulowane przez Comte-Sponville’a „doświadczenie aktualnej radości”). Po pierwsze, stwierdza Csikszentmihalyi, doświadczenie to na ogół występuje, kiedy zabieramy się do zadań, które mamy szansę ukończyć. Po drugie, dodaje, musimy być w stanie skoncentrować się na swoich czynnościach. Po trzecie i po czwarte, koncentracja jest na ogół możliwa, gdy zadanie wyznacza jasne cele i dostarcza natychmiastowej informacji zwrotnej. Po piąte – ta uwaga psychologa nie zdziwi nikogo, kto ma jakąś pasję – należy działać w stanie głębokiego, lecz nie wymagającego wysiłku zaangażowania, eliminującego ze świadomości problemy i niepokoje codziennego życia. Po szóste – na ten efekt zwróci uwagę psycholog, ale już niekoniecznie ktoś spoza dziedziny, a jest to niezwykle istotne – doświadczenia sprawiające satysfakcję dają jednocześnie poczucie kontrolowania własnych działań. Po siódme – znają to sportowcy, artyści i wszyscy, którzy umieją się skoncentrować – znika niepokój i zastanawianie się nad sobą. Równocześnie, po doświadczeniu przepływu zyskuje się niezwykle silne poczucie jaźni. Wreszcie – punkt ósmy – zmienia się poczucie czasu – godziny mijają jak minuty, te zaś mogą rozciągać się na całe godziny. Połączenie tych wszystkich elementów – puentuje Csikszentmihalyi – wywołuje poczucie głębokiej satysfakcji, które jest tak wspaniałe, że ludzie uważają, iż warto poświęcić wiele energii tylko po to, by go doświadczyć. Czasowe zapomnienie o tym, kim jesteśmy, wydaje się sprawiać nam ogromną satysfakcję. Wynika stąd, że kiedy nie jesteśmy zajęci rozmyślaniem o sobie, możemy rozszerzyć własne pojęcie siebie. Utrata samoświadomości może – w sytuacjach ekstremalnych – doprowadzić do autotranscendencji, możemy doświadczyć uczucia, że przesunęliśmy dalej granice własnej istoty. W tym miejscu Csikszentmihalyi mógłby zacytować któregoś z mistyków, książki jego są jednak programowo świeckie, dalekie od metafizyki. Przepływ to radość, na pewno. Ale czy życie w radości – powtórzmy pytanie – jest możliwe, kiedy wie się o tym, o czym wiedzą samoświadome jednostki ludzkie. André Comte-Sponville widzi to jasno: „Na tym polega tragizm ludzkiej kondycji. Jeszcze raz przywołam Pascala, który jest tu niezastąpiony: „Ostatni akt jest krwawy, choćby cała sztuka była najpiękniejsza: gruda ziemi na głowę i oto koniec na zawsze”. Ale czy to powód, by odrzucać życie? Oczywiście, że nie! Mądrością jest raczej kochać je takie, jakie jest – kruche, śmiertelne, przemijające – zamiast spodziewać się innego życia (nieśmiertelnego)”. I dalej: „Doznawałem w swoim życiu chwil szczęścia, ale były to raczej doświadczenia, w których – by zacytować Prousta – „sama idea śmierci stawała mi się obojętna”. Narrator idzie po bruku placu Świętego Marka w Wenecji czy po podwórcu hôtel de Guermantes, albo je magdalenkę umoczoną w herbacie i raptem doświadcza owego czasu odnalezionego, czyli wieczności (nie w sensie nieskończonego trwania, lecz „drobiny czasu w stanie czystym”: jako teraźniejszości). Na tym polega prawdziwe doświadczenie szczęścia. Nie chcę przez to powiedzieć, że zapomnieliśmy o śmierci, ale że nasza śmierć nie zmienia nic w naszym życiu tu i teraz. Śmierć przeszkadza w poczuciu szczęścia tylko tym, którzy mają nadzieję na szczęście późniejsze, na szczęście na zawsze. Skądinąd wiadomo, że szczęście nie może trwać zawsze, skoro kiedyś umrzemy. Dla tych zaś, którzy, wręcz przeciwnie, doświadczają szczęścia jako otwarcia – rzeczywistego – na możliwą czy realną radość, śmierć przestaje być problemem – ponieważ rozwiązaniem jest życie. I nie potrzebuje nieśmiertelności! Życie należy kochać takim, jakie jest, czyli efemerycznym. Pięknie ujął to André Gide w „Pokarmach ziemskich”: „Tylko stała myśl o śmierci nada właściwą wagę każdej chwili twego życia”. Śmierć nie przeszkadza nam korzystać z życia takiego, jakie jest. Wręcz przeciwnie: jeśli myślimy o niej trzeźwo, życie nawet w swojej krótkości wyda nam się jeszcze cenniejsze. Każda chwila staje się bezcenna dlatego, że życie nie będzie trwało wiecznie, skoro kiedyś umrzemy. (…) Myślmy o śmierci, bo to sposób, aby kochać życie jeszcze bardziej”.
7.
Cóż więc pozostaje? André Comte-Sponville w końcówce książki stawia kropkę nad i, stwierdzając: „Wyjaśnijmy więc rzecz do końca. Być szczęśliwym bez czekania, to między innymi: nie czekając, aż się będzie mędrcem. Na tym polega mądrość Montaigne’a: życie jest cenniejsze od filozofii, a prawdziwe szczęście, nawet niedoskonałe (wszystkie szczęścia są niedoskonałe), jest lepsze od szczęścia idealnego, będącego tylko mitem lub kłamstwem. Przestańmy śnić o mądrości! Przestańmy śnić o szczęściu! „Życie – pisze Montaigne – jest to ruch materialny i cielesny, czynność niedoskonała w samej swej istocie i bezwładna: staram się mu służyć wedle jego natury”. Szczęście to nie cel, lecz sama droga. Droga wyboista, nieokreślona, trudna? Prawie zawsze tak. Ale czy możemy kochać życie, skoro nie lubimy czy nie akceptujemy trudności? Szczęście to nie odpoczynek, lecz wysiłek zwieńczony powodzeniem, bądź klęska, którą przezwyciężamy. Nie ma szczęścia bez dzielności, i w tym sensie rację mają stoicy. A bardziej jeszcze bez przyjemności – tu musimy przyznać rację Epikurowi – i bez miłości – co pozwala nam przyznać rację Sokratesowi, który chciał uchodzić za eksperta jedynie w miłości – Artystotelesowi („Kochać znaczy doznawać przyjemności”), Montaigne’owi („Co do mnie, kocham życie”), Spinozie („Miłość jest to radość”), Freudowi (kiedy człowiek zatraca „zdolność kochania”, oznacza, że jest chory) i nam wszystkim. Szczeście nie polega ani na tym, żeby być, ani żeby mieć. Szczęście zawiera się w działaniu, w doznawaniu przyjemności i w miłości”.
8.
Skupiłem się na jednym rozmówcy Alice Germain, pomijając rozmowy z Jeanem Delumeau i Arlette Farge. Kto zechce, odszuka książkę i doczyta. Comte-Sponville wydał mi się najistotniejszy i mam nadzieję, że jego własne eseje o szczęściu znajdą w Polsce wydawcę. Oby.
„Najpiękniejsza historia szczęścia”, rozmowy Alice Germain z André Comte-Sponvillem, Jeanem Delumeau i Arlette Farge. Przeł. Ewa Burska, Pax 2008.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.