Jakub Winiarski: W notce, jaką mi podesłałeś, roi się od słów „ex”, „niegdyś”, „były”. Piszesz o sobie: „ex-wykładowca, niegdyś pizza driver”, „były redaktor”, wspominasz „nieistniejące już” pisma literackie. Skąd w tobie takie poczucie końca, takie zapatrzenie w przeszłość? Wolisz to niż szukać czegoś w przyszłości?
Radosław Wiśniewski: Nota biograficzna z natury obejmuje to, co już zamknięte, umarłe, to w jakimś sensie nie-ja, chociaż ma mnie przedstawiać, pewnie stąd ta poetyka, którą przyznaję, trochę się bawię i lekko ją przerysowuję. Bo jest coś takiego jak poetyka noty biograficznej, nie? Ja zauważyłem w którymś momencie, że mój twórczy biogram to cmentarzysko rozlicznych inicjatyw literackich, z których większość już nie istnieje. To samo w sobie staje się rodzajem świadectwa czasu, rodzajem krypto-eseju o stanie instytucji życia literackiego w Polsce ostatnich 20 lat. Przyznaję, trochę się tą notą bawię w ciągu życia jak tekstem literackim. Nieświadomie parafrazując zapewne jakiś krytyczno-literacko-lewicowy slogan powiedziałbym, że nie istnieje neutralna nota biograficzna. Ona zawsze mówi coś więcej. A z drugiej strony – przecież w nocie nie ma zazwyczaj mowy o tym, czym autor, autorka zajmują się żywo obecnie, teraz, tutaj. I to chyba jest normalne. Tak ma być. Ja nie lubię za bardzo rozmawiać o tym co będzie, co zrobię, chociaż ku temu najsilniej jestem skierowany. To co zrobię, co bym chciał zaludnia moją głowę, ale kiedy o tym opowiadam jakkolwiek, zamiast to robić, to jest już trochę tak jakbym to zrobił, energia się ulatnia, uchodzi, a zarazem – nie robię przecież tego, tylko mówię, że zrobię.
J.W.: W porządku. To kim w takim razie jesteś w literaturze obecnie? Jak widzisz w niej siebie teraz? W ogóle, literatura to dla ciebie coś związanego z losem, rodzaj powołania, czy po prostu sposób robienia kariery taki sam jak inne?
R.W.: No nie, bądźmy poważni, jakiej kariery? Rozumiem, że niektórzy ludzie mogą tak rozpatrywać swoje pisanie, jakoś to rozumiem, taki powiedzmy Remigiusz Mróz albo, ja wiem, Katarzyna Bonda, pewnie myślą o pisaniu jako o drodze rozwoju zawodowego. Jakoś ja tak nie umiem myśleć. Pewnie ma to jakiś związek z doświadczeniem osobistym, pejzażami jakie mnie kształtowały. Wiesz, urodziłem się wprawdzie w Warszawie, ale moje lata, nazwijmy je, formacyjne to było bujanie się między Brzegiem, gdzie mieszkałem od dziecka a Wrocławiem, Opolem i Krakowem. Na szczęście albo nieszczęście literacko wychowałem w tym małym mieście, w kontaktach z innymi ludźmi, też wcale nie z wielkich miast. I dla nas pisanie było tworzeniem innej, alternatywnej przestrzeni w której mogliśmy się poczuć bezpiecznie z jakimś rodzajem wrażliwości, której nie wystarczała codzienność. Miasteczko, które jest czymś mniejszym niż wybór, ale jeszcze nie jest wyrokiem. Nie przypadkiem – tak lubię myśleć – zaraz na początku mojej drogi obok Brzegu znalazła się Nowa Ruda, i znajomość z Karolem Maliszewskim, Krzyśkiem Śliwką, Dawidem Magenem, Beatą Jaroszewską, Anią Szpak, całą ta ekipą na marginesie której pojawiała się czasem taka dziewczyna, starsza od nas o jakieś dziesięć lat, która pisała opowiadania, Olga Tokarczuk. Kiedy tworzyło się bardzo rachityczne wówczas jak się wydawało, efemeryczne Stowarzyszenie Żywych Poetów, którego stałem się częścią i które stało się częścią mnie, pisanie, czytanie, bycie w kręgu światów osobnych, które sobie roiliśmy to była zupełnie inna opowieść niż to coś o karierze. Chciałbym wierzyć, że mimo upływu czasu nie pogubiłem się w tym wszystkim i dalej chodzi przede wszystkim o przeżywanie świata, spotkanie, przełamanie samotności, chociaż przecież z samotności wyprowadzone. Bo w pisaniu najpierw jest samotność. Ale w tej mojej opowieści o pisaniu, zaraz po samotności pojawia się wspólnota, w której literatura jest sposobem przeżywania relacji międzyludzkich. Im dłużej żyję, tym bardziej widzę jak tamten świat, sprzed 15-20 i więcej lat, który tworzyło kilka niezwykłych osób, wtedy i teraz zupełnie nieznanych szerszej publiczności – uformował mnie, moje myślenie o literaturze, sztuce. Wiele razy o tym mówiłem i pisałem, że w pejzażu takiego miasta jak Brzeg czy Nowa Ruda nie pisze się manifestów artystycznych, manifestem jest samo to, że coś jest, a za chwilę bez śladu może zniknąć.
J.W.: Czy w twojej rodzinie były jakieś tradycje artystyczne? Jakieś artystyczne ciągoty? Żyłeś wśród ludzi utalentowanych, ceniących sztukę, literaturę?
R.W.: To, że zająłem się pisaniem pewnie było wynikiem kilku zbiegów okoliczności, bo w rodzinie żadnych tradycji artystycznych nie było, co nie znaczy, że nie było książek na półkach. Książek była masa bo wszyscy czytali. Babcia Karolina, matka ojca była samoukiem, co brzmi teraz jakoś niedbale, lekceważąco, ale jej droga do tego, żeby nauczyć się czytać była trudna i dramatyczna. Ona czytała, tak to pamiętam, wszystko. Pochłaniała książki, czasopisma, pisywała też w tamtych czasach wierszyki satyryczne do „Szpilek”, kiedy moi rodzice wyjechali na wyprawę alpinistyczną do Afganistanu – pisała dla nich dziennik o moich postępach rozwojowych, bo miałem wówczas tylko dwa lata. Z drugiej strony moi rodzice pracowali jako studenci zaoczni np. w „Hybrydach” i czasem mnie zostawiali samego z magnetofonem jako towarzyszem zasypiania. W tym magnetofonie miałem taśmy z reżyserki, różne piosenki, m.in. pierwsze piosenki Kaczmarskiego, wówczas studenta polonistyki i wielu ludzi, o których już nawet nikt nie umie powiedzieć, kim byli i co robili, poza tym , że pewnie napisali jedną, dwie, może trzy świetne lub niezłe piosenki. Myślę, że ta wszechobecność książki, słowa w moim życiu wystarczyła jako zaczyn, podglebie, potem musiało się tylko zdarzyć coś, co dało pierwszy impuls. A potem jeszcze coś, co ten impuls podtrzymało. Tego pierwszego impulsu za dobrze nie pamiętam, jestem natomiast pewien, że fakt, że trafiłem do Stowarzyszenia Żywych Poetów, które wówczas się tak jeszcze nie nazywało, było tym co ów pierwotny impuls pisania podtrzymało.
J.W.: Jak trafiłeś do Stowarzyszenia? Ktoś cię wciągnął? Sam szukałeś takich instytucji? Czego się po SŻP spodziewałeś, a co dostałeś?
R.W.: Żeby odpowiedzieć na Twoje pytanie trzeba by opowiedzieć czym bywało Stowarzyszenie. Bo kiedy do niego trafiłem, to w zasadzie nie było żadne Stowarzyszenie, to było nic. Grupa ludzi z trzech klas nowego liceum w Brzegu, jakie powstawało na fali tak zwanych przemian. Janusz Wójcik, dzisiaj powiedziałbym starszy kolega, organizował nam po lekcjach spotkania dyskusyjne, czy takie, cholera wie, rozmowy o wierszach, przynosił nam i tych znanych, wielkich – Octavio Paz, Lorca, Borges, ale też tych zupełnie nam nie znanych, lokalnych, albo i nie lokalnych ale dla nas, dzieciaków z liceum nierozpoznawalnych. No bo w drugiej licealnej to się było gdzieś przy Mickiewiczu. I siadaliśmy sobie na ławkach, czytaliśmy jedno przez drugie, on coś opowiadał, jak można rozumieć wiersze, na jakie dylematy człowieka ten czy ów odpowiada. Tak to się zaczęło. A że nie mieliśmy stałego miejsca i godzin spotkań, nie było fejsa, komórek, a i telefon stacjonarny nie każdy miał, to któregoś razu na starych posowieckich szafach (szkoła była dawnym budynkiem garnizonu radzieckiego, był rok 1991), ktoś powiesił kartkę. Do dzisiaj ją pamiętam – wyrwana z zeszytu a5, rozłożona na dwoje, w kartkę i pomarańczowym flamastrem napisane „Stowarzyszenie Żywych Poetów spotkanie sala 210”. I wszyscy wiedzieli o co chodzi. Wtedy na ekranach był film Petera Weira „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” nakręcony na podstawie powieści Nancy Kleinbaum i kontekst wydawał się oczywisty. I tak już zostało, z tej kartki w kratkę zrobiło sie po iluś latach wiele kartek w różne wzory, rejestry sądowe, prasowe, Biblioteki Narodowej, wnioski, rozliczenia, sprawozdania. Ale na początku to była taka luźna grupa licealistów, licealistek z dwóch szkół średnich w Brzegu – naszego ogólnika i liceum renowacji zabytków. Zresztą ta grupa była bliska rozpadu i zaniku kiedy – to było około roku 1993-1994 zaczęliśmy zdawać matury i wyjeżdżać na studia, z których zresztą większość do Brzegu nie wracała. To wydawało się pewne, że Stowarzyszenie szybko przejdzie do historii. Koło 1997, może 1998 dostaliśmy nowej energii, po pierwsze zainteresowały się naszą grupą nowe roczniki liceum – tym razem to ja chodziłem do szkoły i próbowałem wciągnąć ludzi w rozmowę o literaturze, wierszu. Po drugie wydaliśmy naszą pierwsza książkę, almanach, zrobiliśmy wokół tego spotkanie znajomych, dawnych i nowych sympatyków i jakoś chyba w grudniu 1997 czy w styczniu 1998 zawirowało trochę nowej energii wokół naszych spraw. Potem już się potoczyło jakoś samo, nowi ludzie dołączali co dwa trzy lata, niewielkimi grupkami, niektórzy odpadali, niektórzy wracali po latach, ale wymyślały się nowe projekty, przestaliśmy się bać śmierci tych pomysłów, które z czasem się nie sprawdzały, bo wiadomo było, że zaraz ktoś wpadnie na jakiś nowy dziwny pomysł. Potem bliscy śmierci klinicznej byliśmy przy końcu istnienia redakcji „Red.”-a. To był duży projekt, który zamiast nam dodać skrzydeł, z czasem stawał się kulą u szyi. Zamknięcie „Red.”-a w odpowiednim momencie, zanim nastąpił całkowity uwiąd i rozpad grupy chyba nas uratowało. Teraz mam nadzieję, jest dla Ciebie jasne, że dziwnie mi, kiedy słyszę, że mówisz o Stowarzyszeniu jako o „instytucji”, wobec której można mieć jakieś oczekiwania. No nie. Ta instytucja, o ile tak można powiedzieć powstawała na żywo i w jakimś sensie powstaje co tydzień na czwartkowym spotkaniu. Przecież wystarczy że przez kilka tygodni nikt oprócz mnie nie przyjdzie i będzie koniec instytucji. Mieliśmy w dziejach jedną stażystkę, ale po za nią nikt nigdy nie miał nawet skrawka etatu, wszystko działo się tylko dlatego, że jedyni chcieli żeby się działo, a innym może było głupio odmówić. Można powiedzieć, że niczego nie szukałem, a kiedy się wydarzyło, razem z innymi tworzyłem jak umiałem najlepiej, nie miałem oczekiwań. Natomiast co do tego co mi dało – to jest temat rzeka. Nawet nie wiem od czego miałbym zacząć. Ale ujmę to może tak – w pierwszych latach to było moje jedyne aktywne przełożenie na świat literacki, takie okno na literaturę. Teraz chyba bardziej cenię relacje jakie się przez te lata wytworzyły, dla nich samych. I nie mówię tutaj tylko o relacjach z ludźmi, którzy tworzyli Stowarzyszenie, ale ludźmi, których inaczej bym nie poznał. Są ludzie, którzy w Brzegu lubili przez lata bywać, i których lubiliśmy co jakiś czas przyjmować, z którymi potem spotykałem się w innych okolicznościach, najróżniejszych. Myślę sobie tak o Karolu Maliszewskim, Jarku Klejnockim, Joasi Mueller, Ryśku Chłopku, Rafale Ziębie, całej ekipie byłego „Undegruntu” czyli Grześku i Wojtku Giedrysie, Marcinie Cieleckim, Wojtku Borosie, Arturze Nowaczewskim, Sławku Kuźnickim, Witku Sułku. Mógłbym długo wymieniać.
J.W.: Masz jakichś znajomych pisarzy czy pisarki? Obracasz się w środowisku autorów, intelektualistów i intelektualistek? Czytasz współczesną prasę literacką?
R.W.: Nie za bardzo. To znaczy, jeżeli przejrzę spis numerów telefonów z moim aparacie okaże się pewnie, że 70 jak nie 80% to numery telefonów do ludzi jakoś związanych z kulturą, sztuką, literaturą, muzyką, ale mam je w sporej części zachowane jedynie dla potrzeb organizacyjnych. Na co dzień najwięcej czasu spędzam w pracy, a pracuję w hurtowni niskoprądowej, już piąty rok, we Wrocławiu i chcąc nie chcąc większość mojego dnia poświęcam ludziom, którzy tam przychodzą coś kupić, rozwiązać swój problem techniczny, a bywa, że problem techniczny jest zarazem problemem egzystencjalnym. Problemy zaś co do zasady są schematyczne jak klocki lego, więc czasami mam wrażenie, że mówię w kółko to samo, tylko w różnych przewrotach. Mam bardzo niewiele czasu na czytanie, przeglądanie tekstów, ścieranie się. To już nie te czasy co nieszuflada.pl, wtedy chyba miałem najwięcej czasu w życiu, ogromną swobodę ruchu. I co ważne – w tamtych czasach dojeżdżałem do pracy , a to dawało spore ilości czasu tygodniowo na lektury, średnio półtorej godziny dziennie, nie licząc lektury przed zaśnięciem. Tak, wtedy czytałem prasę literacką. Potem zamiast czytać, sami zaczęliśmy tworzyć w Brzegu prasę literacką, a kiedy tego zaniechaliśmy, okazało się, że już trochę na powrót do czytania nie mam czasu. I powiem ci, teraz najbardziej bym chciał, żeby istniało jedno, może dwa główne tytuły literackie w formacie miesięcznika, może byłoby mi łatwiej czytać, być na bieżąco. Zaczynam rozumieć tych biednych ludzi, którzy wchodzą do jakiegoś salonu prasowego, idą do półki z prasą społeczno-kulturalną i stają jak wryci, bo za każdym razem widzą inny zestaw tytułów i za każdym razem jest ich kilkanaście, ale nie ma jednego, o którym byłoby wiadomo, że trzeba go kupić, jak się chce być na bieżąco.
J.W.: Czemu nie ma takiego pisma?
R.W.: Najprostsza odpowiedź powinna brzmieć – bo nikomu na takim piśmie nie zależy i nikt nie chce dać na takie pismo pieniędzy, w czym jest sporo racji. Ale to chyba nie jest do końca prawda, bo można wydać dowolne pieniądze na pismo, które nadal nie będzie docenione przez autorów, czytelników i mimo wpompowanych wielu tysięcy złotych, będzie słabe. To jest w ogóle trudny temat. Myślałeś skąd u nas tyle słabych tytułów? Skąd ich taka mnogość? Bo na każdym szczeblu budżetu są jakieś pieniądze na kulturę w tym literaturę, nieduże, ale są. Ale nie da się tych małych pieniędzy połączyć z jednym tytułem, bo jeżeli pismo jeżeli ma siedzibę w Gdyni to dostanie pieniądze z Gdyni a już nie z Torunia, bo radni z Torunia powiedzą, nie my damy na pismo, które powstanie u nas, a radni Bydgoszczy – o a my na nasze środowisko i tak nawet jeżeli tym pismom udaje się bronić dobrego poziomu, nie muszą spłacać frycowego lokalnym, regionalnym władzom, to i tak wyżej półki w empiku i maksymalnie 2 tysięcy sztuk nakładu i kwartalnej częstotliwości ukazywania się – nie podskoczą. Tę rolę mogłyby pełnić pisma, które są patronackimi pismami Biblioteki Narodowej, ale one jakoś trzymają się swoich ram. Chyba taki pomysł co jakiś czas się pojawia, na takie „wszystko-mające” pismo, i czegoś brakuje. Paweł Dunin Wąsowicz próbował z „Lampą”, Rafał Bryndal z „Chimerą”, a wcześniej Mariusz Czyżowski z „Arte”, ale jakoś się nie udaje stworzyć czegoś takiego jak jest w Czechach, gdzie są „Literarne Noviny”. Gdybym wiedział tak bardzo dokładnie jak takie pismo powinno wyglądać, jak powinno być dystrybuowane, jak powinno być umocowane finansowo, co powinno zawierać – to pewnie bym je stworzył. Siedem lat walki o „Red.”-a jednak pozostawiło we mnie niepewność co do tego czy ja wiem jak to powinno być. Wydaje mi się że pierwszych kilka numerów mieliśmy niezły kompas, redakcja była zwarta, gotowa, ale potem zaczęło się zniechęcenie i złość, bo coraz więcej czasu zajmowały nam rzeczy niezwiązane z tym jak pismo miało wyglądać. Z drugiej strony na to żeby takie pismo powstało naprawdę nie potrzeba tak strasznie dużo pieniędzy. W realiach stowarzyszeń, fundacji wydaje się, że to niebotyczne środki. Jak powiem milion złotych to wszyscy jękną. Ale wiesz, byłem w życiu tez dyrektorem, krótko, fakt, gminnego ośrodka kultury na wsi, którego budżet roczny wynosił z tego co pamiętam około czterech milionów złotych. I to nie był duży budżet jak na gminny ośrodek kultury, serio. No to wiesz, jak możemy mieć pismo ogólnopolskie, które diametralnie potrafiłoby zmienić dynamikę życia literackie w cenie wiejskiego domu kultury to jest jakoś strasznie dużo? Chyba nie. W skali kraju. Bo dla nas w Brzegu to dziesięć tysięcy było dość dużo.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
R.W.: Na każdym etapie życia to było inne doświadczenie, inna lektura. Zawsze powtarzam, więc zrobię to jeszcze raz, że pierwszą książką, którą przeczytałem sam od deski do deski była książka z serii „Żółtego Tygrysa” pod tytułem „Odejście na rozkaz” o Bitwie pod Mławą w 1939 roku. Potem bardzo ważne były, jak w życiu każdego chłopaka książki przygodowe, ale jakoś historie indiańskie i kowbojskie mało mnie brały za to na przykład Rafael Sabatini i jego „Kapitan Blood” – bardzo! Ta lista, z pozoru błaha, jest bardzo długa. Bo zaraz pojawiają się książki niby jeszcze dla dziecka, ale już na przykład Richard Adams i „Wodnikowe Wzgórze” czytany chyba w czwartej klasie podstawówki, znowu gdzieś po nocach, pod kołdrą, z latarką, A zaraz na przełomie podstawówki i liceum Drago Jančar „Galernik” czytany już na legalu przy nocnej lampce do późna w nocy. Ale domyślam się, że pytasz o inne książki, nie te z dziecięctwa i szczenięctwa, te, co to są jak cios w twarz.
J.W.: Tak, opowiedz o tym.
R.W.: Nie będę oryginalny, do dzisiaj pamiętam kiedy pierwszy raz usłyszałem wiersz Zbigniewa Herberta, usłyszałem go, bo czytała go nauczycielka, „Tren Fortynbrassa”, to był jakiś punkt zwrotny w moim myśleniu, czuciu wiersza. Wcześniej już coś próbowałem pisać, ale dopiero rytm i sucha melodia wiersza białego, tego, konkretnego wiersza była dla mnie wstrząsem. No a potem się zaczęło szerokim frontem, gdy idzie o wiersze, we mnie błyskać i odbijać. I teraz kiedy mnie o to pytasz, mam problem. Bo czym innym jest doświadczenie lekturowe wynikające ze spotkania z człowiekiem i tekstem żywym, a czym innym jedynie z tekstem. W tym sensie bardzo istotne są dla mnie czasem pojedyncze teksty ludzi, których spotkałem pod drodze, w życiu, gdzieś na trasie, ale nie za bardzo wiem jak o nich opowiedzieć. Że pamiętam do dzisiaj jak Ania Szpak i Beata Jaroszewska czytały wiosną 1992 roku wiersze ze swojej wspólnej książeczki „Gubiąc echo swoich słów / taka dziwna radość” w Sali miedzianej noworudzkiej domu kultury? Samych wierszy nie pamiętam, ale ich wspólne wystąpienie – tak, bardzo wyraźnie. Teraz kiedy patrzę na te wiersze już jako tylko na teksty – oczywiście, jak wszystko co się pisze w młodym wieku, wydają się trochę naiwne, trochę proste, ale tekst we mnie nie wprowadza się nigdy w postaci czystej, odseparowanej od wszystkich okoliczności poprzez które się zjawia w moim życiu. Widzisz, znowu wróciliśmy do miasteczka, do prowincji, do przestrzeni, która mnie stworzyła. I to jest jeden nurt doświadczeń lekturowych, gdzie tekst był sposobem na przeżywanie wspólnej relacji, przestrzeni.
J.W.: Coś jeszcze, co specjalnie się wryło, pamiętasz?
R.W.: Nie, raczej nie umiem wskazać jednego czy dwóch autorów którzy byli bardziej istotni, niż pozostali. Myśliwski, Babel, Świrszczyńska, Nowak, Maliszewski, Kobierski, Stachura, Gombrowicz, Czechowicz, Witkacy – mógłbym tak długo. Ale każdy pojawiał się na innym etapie, na swój sposób. Gombrowicza w pisaniu wykrył mi kolega po piórze, wziął kawałek mojego opowiadania, przeczytał trzy zdania i powiedział, aleś się naczytał Gombrowicza. A ja go jakoś obsesyjnie nie czytałem i nie czytam. Lubię, nie powiem, ale nie na zabój. A jednak się okazało, że gdzieś się sprytnie wkręcił w moje myślenie w trakcie pisania i musiałem przerabiać kilkadziesiąt stron, bo to były strony w sposób nieopanowany moim zdaniem przejęte przez Gombrowicza. A tak być nie może. No niech tam będzie, ale na moich warunkach.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może jest tak, że żadnego zapóźnienia nie ma i to inni powinni baczniejszą uwagę zwrócić na to, co polska kultura ma do zaoferowania?
R.W.: Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musiałbym wykazać się dogłębną znajomością kultur innych krajów, a przecież aż tak się na wszystkim nie znam. Ale coś odpowiem. Otóż myślę często, że pewne rzeczy są odbierane jako zapóźnienie, archaiczność, ale kiedy się przeczeka odpowiednio dłuższy czas, ten archaizm potrafi znaleźć się całkiem nieźle w nowych warunkach. Bo wtedy się okazuje, że ten archaizm jest atrakcyjny, przestaje być archaizmem, bo przeleżał niezauważony sto czy dwieście lat. Ogólnie jednak to chyba jest z tą polską kulturą tak, że nie możemy od siebie wymagać zbyt wiele. W dziedzinie literatury na przykład mamy piękną tradycję poetycką. Pierwszorzędną tradycję poetycką, niezłą, bliską współczesności historię ostatnich 30 lat. To przyznają ci krytycy z zachodu i tłumacze, którzy trochę się obracają w pobliżu języka polskiego, ale zarazem wszyscy powtarzają zdanie, które wypowiedział kiedyś Reich-Ranicki, za co posypały się na niego gromy, że polska poezja jest nieprzekładalna w swojej masie i marginalna. A z tradycją prozy u nas nie jest jakoś rewelacyjnie. No, ale dobra, mamy kilku kompozytorów w dziejach, znowu, niewielu symfoników z prawdziwego zdarzenia, ale mamy. W muzyce rockowej jesteśmy wtórni, ale były i pewnie są takie obszary jazzu w których nie było się czego wstydzić. Urbaniak, Stańko, na pewnym etapie Namysłowski, Komeda – no nie ma wstydu. Ale pytanie do kogo i czego mamy się porównywać i po co? Jesteśmy średniej wielkości krajem, dosyć mocno przeoranym historią, którego dziedzice powinni być zadowoleni z tego, że w ogóle przetrwali to, co się działo tutaj przez ostatnie 350 lat i stworzyć cokolwiek, jakikolwiek świat odcisnąć w kulturze. Wielkie zbiorowości, które nie martwią się biologicznym przetrwaniem mają do dyspozycji zupełnie inne zasoby ludzkie, duchowe, materialne do tworzenia kultury. A my jednak byliśmy w ostatnich 350 latach zbiorowością bez przerwy zagrożoną, dyskusyjną, której istnienie wcale nie było takie przez się oczywiste. Tak mniej więcej od zbiegu wojen kozackich i potopu szwedzkiego. To, co wtedy się wydarzyło zostawiło blizny we wszelkiej substancji nie mniejsze niż lata 1939-45, chociaż to wydaje się niemożliwe. Zwróć uwagę, że niewiele jest w Polsce zabytków architektonicznych dużo starszych niż wiek XVII – między innymi dlatego, że tamte najazdy całkowicie Polskę zdewastowały. No i czego mamy oczekiwać od tej naszej zbiorowości po przejściach? Wielkiej literatury, która zadziwi świat? Czy może filmografii, która rzuci wyzwanie Hollywood? Wolne żarty. Mamy sporo ciekawych wykwitów, sporo oryginalnych projektów jak na duchowe możliwości narodu, który miał być wymazany z mapy i historii jak Hetyci czy Prusowie. Nie musimy mieć niczego, czym byśmy mieli zadziwić świat, sąsiadów, Europę. Trzeba robić swoje, najlepiej jak się umie czy to będzie muzyka rozrywkowa, jazzowa, blues, rock, klasyczna, literatura, murale. Nie wiadomo co z tego ktoś inny uzna za inspirujące. Jak śpiewa Lao Che w sarkastycznej piosence z programu „Powstanie Warszawskie” pod tytułem „Zrzuty”: „Nie nasza rzecz, nasza rzecz – naszą robić rzecz”.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
R.W.: Nie piszę wbrew pozorom zbyt wiele o sprawach osobistych. Przynajmniej tak mi się wydaje. Kiedyś pewnie więcej, teraz coraz mniej. Mam takie poczucie powinności wobec wielu spraw i osób, ale oczywiście poczucie powinności to najgorszy stan ducha jaki może być przy zabieraniu się do pisania. A najbardziej poszkodowana czuje się Małgosia, bo mówi, wszystkim już prawie poświęciłeś wiersz, a mnie nic. A ja na to, bo jesteś mi zbyt bliska. Tak samo nie ma wiersza mój ojciec, matka, jedna prababcia Sabina dla której napisałem psalm, ale to dopiero 25 lat po jej śmierci i jak się przypadkiem zorientowałem, przypadkiem w 70 rocznice powrotu z Sybiru do Polski. Więc jest taka sfera bliskości, prywatności, której raczej w literaturze za bardzo nie używam. Jakoś staram się ją chronić, nie ujawniać. Pytanie czy to się da wyreparować, czy nie jest tak że nawet pisząc o czyś z pozoru odległym, nie piszę w gruncie rzeczy sobą. Do krwi.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
R.W.: Nie mam żądnych oczekiwań względem czytelnika, poza tym, żeby był i czytał. Jak na dzisiejsze czasy to chyba i tak całkiem sporo.
J.W.: Czy nagrody literackie mają sens?
R.W.: Oczywiście, że mają sens, ale nie mogą być jedną formą istnienia literatury, a tak trochę się w Polsce dzieje. To po pierwsze. Po drugie brakuje mi nagrody środowiskowej czy też środowiskowych, ale zarazem demokratycznych. Wiesz, wszystkie te polskie nagrody mają podobny format – szersze lub węższe jury, czasem z dublującymi się w składach jurorami podaje ludności i mediom objawienie do wierzenia. Brakuje mi świata wokół nagród, brakuje mi rozmowy, dyskusji poza obgadywaniem kolejnych list nominatów i pominiętych. Nagrody są fajne, ale nie powinny być jedynym wyznacznikiem jakości literatury i nie powinny też wyznaczać właściwego rytmu rozmowy jaką jest literatura. Ten właściwy rytm powinny wyznaczać bardziej publikacje książek, ich życie, spotkania z czytelnikami, dyskusje między pisarzami, polemiki, recenzje, szkice, kłótnie, manifesty. Nagrody powinny być dodatkiem, takim ukłonem w stronę złotego cielca i na podobnym poziomie prestiżu. Tymczasem jest zupełnie na odwrót – to wszystko co wspomniałem w zasadzie znika i zostaje tylko złota cielęcina nagród literackich małych i dużych. Dochodzi do tego, że jak ktoś pisze, nawet nieźle, ale nie dostaje nagród, to jest odbierany gorzej niż jakby w ogóle nie pisał. A tymczasem – zawsze lubię to powtarzać – Homer nie dostał nagrody literackiej Nobla, a Jan Kochanowski nie dostał Nike. Brakuje też stypendiów małych i dużych na to żeby jeden z drugą się skupili na pisaniu, zamiast chwytać fuchy, łatać zleceniami domowe budżety. Jak postanawiasz pisać, to nawet wykonując pracę na etacie nie zostaniesz królem sprzedaży waty cukrowej, wiadomo, że nie. Nie dostaniesz premii od szefa, nagrody okresowej od dyrektora sprzedaży, pewnie dlatego, że nie jesteś w stanie z pełną powagą traktować tego teatru. Do tego rozdrobnione pisma w sporej części nie płacą honorariów i mają niskie nakłady więc po kilkunastu latach zwijasz żagle do niezbędnego minimum, bo wiesz już, że szału nie ma. A jak nie ma stypendiów, ani możliwości dorobienia w fachu oraz nie masz łutu szczęścia i samozaparcia jak Szczepan Twardoch, który mógł w jakimś momencie życia podjąć radykalną decyzję, żeby wszystko postawić na pisanie – no to co zostaje? Ścibolenie po kawałku bo kredyt, opłata za gaz, wyrównanie za prąd, żłobek dla młodszego i tak dalej. I brak tej całej otoczki paradoksalnie też zmniejsza atrakcyjność nagród. Bo załóżmy, że piszesz książkę rok, kolejny rok czekasz na to żeby była wydana – to i tak niewiele, przecież z wierszami się czeka dwa i trzy lata – potem kolejny rok śledzisz listy nominacji i powiedzmy nagle o, nominowali i dostałeś. Powiedzmy sto tysięcy. Niby kupa kasy, ale po trzech latach, jak podzielisz to na trzy lata to wychodzi ci po trzydzieści tysięcy na rok, średnio nieco ponad dwa i pół tysiąca miesięcznie. To dużo? Tyle co lekarz rezydent. I co więcej jak już ci raz dali nagrodę, to szansa, że dostaniesz jakąś nagrodę znowu za rok czy dwa, jest niewielka, zostałeś odfajkowany i fajnie. A przecież taka nominacja, która uchodzi już za zaszczyt nie przekłada się dokładnie na nic, nominaci zostają zapomniani po miesiącu od wręczenia nagrody i wracają do tej mrocznej sieni, przedpokoju. Jak dostaniesz stypendium ministra, którego łaska na pstrym koniu jeździ to masz regulaminowy zakaz występowania o kolejne stypendium przez dwa lata. A jak masz pecha i nie mieszkasz w województwie, mieście, powiecie który przyznaje własne stypendia – to minister w zasadzie jest jedyny stypendiodawca dla literatów – minister kultury. No i jak żyć panie ministrze, jak się nie jest Twardochem Szczepanem? No jak? Także fajnie, że są nagrody, ale brakuje czegoś wokół.
J.W.: Jak organizujesz sobie życie, żeby mieć czas na pisanie? Czy masz z tym problem?
R.W.: Z trudem. Pracuję na etacie w firmie handlowej we Wrocławiu, mieszkamy na wsi-osiedlu poza Wrocławiem, raz w tygodniu jeżdżę do Brzegu prowadzić sprawy Stowarzyszenia, a jeszcze jest dom, a w domu żona, dwójka dzieci oraz kot. Ale przy dzieciach okazuje się, że 60 minut wolnego czasu to jest ogromna ilość, a 120 minut to w zasadzie bezkres. Z drugiej strony, kiedy zdarzają się w moim życiu okresy, kiedy mógłbym się skupić tylko na pisaniu porywa mnie zbyt wiele innych pomysłów na życie. Także nie wiem czy obecna sytuacja wykrajania dziennie 60-120 minut na pisanie nie jest idealna, bo zapewnia porządek, dyscyplinę i regularność. Kiedy na przykład byłem na stypendium w Visby i miałem ponad trzy tygodnie do wykorzystania – robiłem wszystko, żeby nie pisać. Spacery, gapienie się na morze, czytanie zaległych lektur, dobre jedzenie, wycieczki wspak wyspy. Ale po tym niemal miesiącu na Gotlandii kiedy nic, dosłownie nic nie napisałem, coś się we mnie odkorkowało i zacząłem pracę nad pierwszą powieścią w życiu.
J.W.: Co to było za stypendium? Jak tam trafiłeś? Nie miałeś obowiązku napisać czegoś, jak to się zdarza w takich stypendialnych projektach?
R.W.: Zaczęło się od żeglarskiej przygody w czasie której planowo zawinęliśmy do Visby. Miasto mnie oczarowało, ma w sobie naprawdę coś wciągającego. A potem dowiedziałem się, że tam jest dom dla pisarzy i tłumaczy, który ich chętnie przyjmuje, niby głównie z obszaru Bałtyku, ale tak naprawdę z całego świata. A przy tym, szefostwo tego przybytku wie, czuje to, że my z Europy Środkowo-Wschodniej jeszcze ciągle jesteśmy materialnie spory kawałek za nimi, więc od czasu do czasu dla ludzi z naszego regionu są jakieś skromne stypendia. Bardzo mi w tym pierwszym wyjeździe pomógł też Jarek Klejnocki. Oprócz tego, że byłem tam dwa razy, w tym za pierwszym razem połamałem sobie rękę i nie skorzystałem za bardzo, przeżyłem tam szok kulturowy związany z tym jak traktowani są tam pensjonariusze. W Polsce jak się dostaje stypendium to trzeba napisać wniosek, wypełnić tabelki, plan czasowy stypendium, wykazać jego celowość, wskazać konkretne czynności, jakimi się zajmiesz w ramach stypendium, i tak dalej. Potem w odpowiednim porządku w stosunku do wniosku piszesz sprawozdanie. Musisz też najczęściej do sprawozdania dołączyć owoc swojej męki twórczej, żeby udowodnić, żeś istotnie od dnia tego do dnia tego pracował i wyprodukował to, co miałeś wyprodukować. Tam szefowa Baltic Centre for Writers and Translators na pytanie, jak mam się rozliczyć ze stypendium, zrobiła wielkie oczy i chyba w pierwszej chwili rzeczywiście nie zrozumiała mojego pytania. Kiedy jej wyjaśniłem, o co chodzi, dalej zdumiona, powiedziała, że ten polski system jest jakiś dziwny i ona go nie rozumie. Przecież, mówiła, ja nie jestem waszą nauczycielką w szkole (swoją drogą relacja ucznia i nauczyciela w szkole szwedzkiej też dosyć odbiega od naszego doświadczenia). Stwarzam wam warunki – macie miejsce, czas, oparcie organizacyjno-bytowe i wy z tego korzystacie, tak jak chcecie i jak uważacie, że tego potrzebujecie. Jeden będzie leżał na łóżku i patrzył w sufit, drugi będzie jeździł po całej wyspie i szukał inspiracji, a jeszcze inny będzie całą noc stukał w klawiaturę i całe dnie przesypiał, co mi do tego? Powiedziałem „acha” i przez kilka dni nie rozumiałem, jak to może działać poprawnie, nauczony polskiego drylu wnioskodawczo-sprawozdawczego. A potem pomyślałem, że w sumie przecież pisarze i pisarki lubią pisać, więc dlaczego ma nie działać? A że w skoroszytach mniej papierów, faktur, wniosków – to chyba lepiej.
J.W.: Coraz popularniejsze robią się kursy pisania. Co myślisz o idei uczenia pisania tak, jak się w szkołach muzycznych uczy muzykowania, a w akademiach sztuk pięknych rzeźby czy malarstwa?
R.W.: Nie wiem, nigdy nie korzystałem, ale podejrzewam, że to może być bardzo pomocne. O ile trudno sobie wyobrazić muzyka, który nie potrafi zagrać gamy na instrumencie, czy malarza który bez szkiców, podmalówek robi od razu wielkie dzieło, o tyle np. jak już ktoś zabierze się za pisanie wiersza, to sam od siebie oczekuje – jak i czasem inni również – że walnie od razu świetny tekst, bez prób, szkiców, przybliżeń. Czasem rozmawiam z ludźmi na warsztatach poetyckich i pytam dlaczego nie chcą pracować nad tekstem i często mi mówią „że tak to wtedy zapisałem, bo tak czułem”. Wtedy sporo czasu zajmuje mi wyjaśnienie takiej osobie, że nie zajmujemy się jej uczuciami ani wiarygodnością emocjonalną, ale wyrazem tych uczuć, a to trochę co innego. Zakładając, że wiersz koniecznie musi być wyrazem jakichś uczuć. Bo ja wcale już nie jestem o tym tak bardzo przekonany. Myślę, że te kursy pisania mogą utalentowanemu wiele podpowiedzieć, chociaż z mniej utalentowanego bardziej utalentowanego nie uczynią. Ale nie wiadomo przecież co to jest talent. To tylko taka metafora nieoznaczoności. Bo nie wiadomo dlaczego czasem z dwóch ludzi o takich samych predyspozycjach jeden osiąga w czymś mistrzostwo, a drugi nie osiąga nic.
J.W.: Czego pisarz może nauczyć się od twórców filmowych i serialowych? Jest w ogóle coś takiego, czy te dwa światy nie mają wiele wspólnego?
R.W.: Pewnie od każdego można się czegoś nauczyć, nie tylko od twórców filmów, ale od muzyków, kierowcy autobusu, menela na dworcu. To nie żart, myślę tak zupełnie serio. Ale pisarz konkretnie od filmowców może się uczyć po prostu sprawnego opowiadania historii. Potem może tej umiejętności nie użyć albo ją przetworzyć. Ja sobie wyobrażam, bo tego nie wiem, że filmowiec to jest taki facet, który wie, że musi stworzyć 90 minutową (około) opowieść, która ma przykuć widza do fotela w kinie albo kanapy w salonie. I ten widz ma chcieć więcej i więcej. Podobnie jest z kolegami prozaikami z tak zwanej niszy fantastycznej – u nich jest silny nacisk na fabułę, na pomysł, koncept. W literaturze, która nam obu jest pewnie bliższa jest z kolei silny nacisk na język, na dyszenie czytelnikowi sobą do ucha, tyle że czasem kompletnie bez celu, bez przekazu, treści, bez zajmującej opowieści. Ale równie dobrze można powiedzieć, że jako pisarz możesz się uczyć wiele od szamanów w Amazonii albo muzyków w delcie Mississipi.
J.W.: Od muzyków i szamanów? Czego? Co masz na myśli?
R.W.: No pewnie, ostatecznie literatura to narracja. Rodzaj ludzki uwielbia sobie opowiadać. Dzieci potrafią sobie same opowiadać bajki, sądzę, że wielu dorosłych też to robi. Od Szamanów, muzyków, czarowników, meneli, od wszystkich możesz poznać kolejną historię, mogą ci pokazać wszystko, co znałeś z zupełnie innej strony. To oczywiście szansa i potencjał. Rzadko się to udaje tak naprawdę.
J.W.: Od lat powtarzany jest banał o upadku literatury i jej stopniowym przechodzeniu do defensywy. Jakie faktyczne zagrożenia dostrzegasz, patrząc na współczesną literaturę, postawy pisarzy i działalność rynku wydawniczego? Jest coś, co cię niepokoi szczególnie?
R.W.: W Polsce szczególnie niepokoi mnie kilka rzeczy. Po pierwsze milcząca zmowa złej woli wokół słowa pisanego, w ramach której rozumie się przez się, że muzeum, opera, filharmonia, dom kultury nawet zwykły, wiejski nie zarabia, tylko dostaje pieniądze z budżetu, a literatura ma sobie jakoś sama radzić. Ostatnio słuchałem w radio rozmowy z dyrektorem Teatru Narodowego i on powiedział to, co ja przeczuwałem od dawna, że przychody własne teatru – z biletów, sponsoringu, patronatów i tak dalej pokrywają 20% kosztów funkcjonowania instytucji. 80% to jest dotacja publiczna – państwowa lub samorządowa. Mówił to publicznie, bez większego lęku, a mówimy nie o teatrze gdzieś na prowincji, tylko w stolicy europejskiego państwa. I taki układ z trudem pozwala mu funkcjonować. A literatura ma sobie jakoś poradzić i ciekawe jak ma tej sztuki dokonać debiutant czy debiutantka w poezji? Jakoś wokół innych dziedzin sztuki, kultury nie ma aż takiego pomieszania pojęć, co nie znaczy, że nie ma w ogóle. No bo najbardziej dotowanym za publiczne pieniądze rodzajem działalności artystycznej są przecież darmowe koncerty przejrzałych komercyjnych szansonistów i szansonistek od Długołęki po Suwałki. Od Zenka Martyniuka, poprzez Beatę Kozidrak i Justynę Steczkowską wszelkie Dni Wołczyna czy Praszki nie mogą się obejść a jak nie mogą się obejść, no to stawki lecą w górę. Bo przecież żadne Kombi nie zagra za bilety! Więc jak wójt, burmistrz czy prezydent chce, żeby mieszkańcy dobrze go kojarzyli od wyborów do wyborów, no to musi z publicznej kaski wyskoczyć, żeby pokazać jak dba o to by lud miał do czego potupać z plastikowym kubkiem browara w ręku. Więc to pomieszanie, to ono jest wszędzie ale przy literaturze – jest powiadam szczególne. I moim zdaniem literatura za to płaci cenę marginalizacji. Od kilku lat proponuję uparcie na przykład taką podmianę dyskursu w której zamiast mówić o części literatury w kategoriach merkantylnych, komercyjnych (sprzedaje się-nie sprzedaje się), to sytuować ją w obrębie kultury. A kulturę się przede wszystkim upowszechnia. Jeżeli zaczniemy myśleć o tym, że literaturę, czytelnictwo należy upowszechniać, to nam zupełnie ustawi inaczej myślenie i – mam nadzieję – inaczej skonstruuje oprzyrządowanie prawne i administracyjne wokół. To nie znaczy, że wszystko ma być za darmo, ostatecznie za wstęp do państwowego muzeum też się płaci, ale muzeum nie musi utrzymywać się z samych opłat za wstęp. Gdyby tak było – to 95% muzeów by upadło. Ale wiesz, ja postanowiłem sobie, że od tego roku będę walczył ze swoim narzekactwem i jęczeniem. Bo zawsze rozmowa o zagrożeniach zaraz przeradza się w festiwal jękotu i zrzędzenia, a to nikogo nie zachęci do niczego. Darujmy sobie. Pogadajmy o tym, co niesie mimo wszystko jakąś nadzieję, światło, zmiany na lepsze.
J.W.: To mów: co niesie nadzieję i światło, twoim zdaniem? Gdzie wypatrywać tej zmiany na lepsze?
R.W.: Wiesz co, ostatnio brałem udział w wielu przedsięwzięciach o niskim numerze porządkowym i to jest tchnące nadzieją. Na przykład IV Festiwal literacki w Elblągu „Wielorzecze”. Byłem tam przez chwilę, ale po pierwsze na dyskusji panelowej około południa w niedzielę kilkadziesiąt osób na Sali, świetni goście, z którymi miałem przyjemność rozmawiać, profesjonalna organizacja robiona przez amatorów i to wcale liczne ich grono. No, daj Boże zdrowie, my w Brzegu mielibyśmy czego się uczyć po dwudziestu latach. Albo imprezy, które w Kaliszu robi Stowarzyszenie „Łyżka Mleka” z Festiwalem im. Wandy Karczewskiej na czele, albo to, co robi Karol Samsel w Ostrołęce w ramach Kupiszewiady. Owszem, żal, bo padł szacowny konkurs Tyska Zima Poetycka, ale na jego miejsce jest kilkanaście innych konkursów na książkę poetycką. Owszem, nie ta ranga, Tyska Zima to była klasa sama w sobie, ale za dziesięć, piętnaście lat, kto wie, czym obrosną dzisiejsze konkursy. Poza tym wielkie życie literackie wróciło do Nowej Rudy pod postacią festiwalu „Góry Literatury”. Jak na ironię losu jeździłem do Nowej Rudy dwadzieścia z górą lat na Noworudzkie Spotkania z Poezją, a na ten uroczy festiwal patrzę trochę na odległość i przez szybę, ale on mnie bardzo cieszy. W czasopismach jeszcze kila lat temu było tak, że stare upadały albo się hibernowały, a nowe nie powstawały. I było trochę smutno. Ale jest trochę nowych tytułów i one wydają się krzepnąć. Na przykład – internetowy „Inter”, na przykład papierowe „Fabularie” z Bydgoszczy, czy „Afront” z Olkusza. Wydaje mi się, że po kilku latach posuchy – może złudnej, może wynikającej z jakiegoś mojego chwilowego odcięcia od głównego nurtu – pojawia się, ujawnia się sporo miejsc, środowisk, ludzi, którym się chce. I to nie tylko tam u dołu, ale krzepną instytucje – popatrz jak wznosi się ponad resztą Polski literacka Łódź. Tu nie ma co udawać, to już jest zjawisko. Albo popatrz jak systematycznie, konsekwentnie działa Fundacja imienia Karpowicza we Wrocławiu. A z drugiej strony – świetnym miejscem dla literatury jak się okazuje jest Mława, cicha , skromna, ale jest. Darłowo też jest gdzieś na mojej serdecznej liście obserwacji z ostatnich lat. Liście niesprawiedliwej bo chwilowej, niepełnej, chaotycznej.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
R.W.: Tak, różni się szczególną zdolnością do ekspresji w swojej dziedzinie. Całą resztę poglądów wyróżniającą artystów spomiędzy innych ludzi podejrzewam o jakieś egotyczne racjonalizacje.
J.W.: Wrażliwość tak zwanego artysty nie wyróżnia?
R.W.: A co ja wiem o wrażliwości górnika dołowego, żeby uważać, że ja mam większą wrażliwość? Dostępne jest mi tylko i wyłącznie doświadczenie kontaktu z górnikiem dołowym i mogę powiedzieć, że być może nie ma on tylu środków wyrazu, nie umie używać, żeby siebie wyrazić, ale o wrażliwości tego człowieka nie wiem prawie nic. Myślę, że słusznie i zbawiennie jest tak myśleć na własny użytek. To pozwala trzymać na wodzy ego, bo to ego jest strasznie podatne na pompowanie.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
R.W.: To chyba pytanie do Marty Podgórnik, nie mam zdania w tej sprawie o tyle, że kiedy miałem masę czasu, jakoś dziwnie nie pisałem wiele, a powieść pisałem w czasie kiedy żona była w ciąży z Tymkiem oraz w pierwszych trzech miesiącach życia syna, w tym kończyłem poprawki przez kolejne miesiące, czasem jedną nogą bujając leżaczek z Tymkiem. Pewnie pisze się mniej wygodnie, pewnie wszystko dłużej trwa, a pisanie trochę się upycha kolanem, ale da się. Na studiach psychologicznych uczono mnie m.in. że każdy ma swój właściwy optymalny i specyficzny poziom aktywacji układu nerwowego. Dla jednego tym optymalnym poziomem będzie pustelnia, góry, szum potoków albo i to nie, dla drugiego łoskot miasta czy maszynownia u-boota. A poza wszystkim, zanim jeszcze urodził się Tymoteusz, miałem silne poczucie kalectwa wynikające z tego, że nie udało mi się być ojcem. Przy czym chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że odnoszę to wyłącznie do siebie, ja czułem się niepełny, wybrakowany. To zdanie nie ma żadnej mocy uogólniającej. Wiem, rozumiem, że są ludzie, którym takie życie nie pasuje, którzy uważają, że rodzina, rodzicielstwo wyklucza zaangażowanie w coś, co jest dla nich ważne, pochłaniające, ale zdaje się, że to jest do pogodzenia. Pewnie lepszym rozmówcą tutaj byłaby Joasia Mueller, która właśnie urodziła piąte dziecko i jakoś daje rade pisać i przyznasz, że nienajgorzej dziewczynie to wychodzi. Karol Maliszewski ostatecznie też jest ojcem trójki dzieci i jakoś rodzina funkcjonowała wiele lat.
J.W.: Czyli uważasz, że normalne, mieszczańskie życie nie stanowi zagrożenia dla artysty, pisarza czy malarki?
R.W.: Tego nie powiedziałem, i nie mogłem powiedzieć, bo nie wiem co to znaczy normalne, mieszczańskie życie. To kategoria, którą warto byłoby zdefiniować, skoro mamy rok 2017. Rozmawialiśmy tylko o okoliczności tworzenia rodziny. Pewnie to nie jest łatwe dla nikogo, ani dla ludzi, którzy z Tobą chcą tę rodzinę stworzyć ani dla ciebie. Wiadomo, że to będzie budziło wiele napięć i będzie trudne. Akle życie rybaka, nafciarza, kierowcy ciężarówki też nie jest łatwe i też budzi wiele napięć. Zycie ogólnie nie jest łatwe, a życie w stadzie większym niż jedna osoba to już w ogóle jest sporym wyzwaniem i każdy po swojemu musi na to wyzwanie odpowiedzieć. Ale wracając do tematu – jakoś nie zauważyłem specjalnie różnicy w jakości pisarstwa ludzi którzy mają dzieci i tych którzy ich nie mają. To chyba bardziej zależy od jakiegoś wewnętrznego psychicznego i duchowego poukładania, bo to tam gdzieś się rozgrywają wszystkie niepokoje, które potem szukają swojego wyrazu. I od samodyscypliny. Pytałem kiedyś Mariusza Sieniewicza, jak on znajduje czas na pisanie, mówił, że wstaje o czwartej-piątej rano, przed całą rodziną i to mu daje godzinę-dwie i że to wystarcza, jeżeli się ma dużą dyscyplinę i tej godziny – dwóch nie rozpirzasz na mnóstwo innych czynności. Niekoniecznie fizycznych, ale także mentalnych.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
R.W.: Od szczęścia, znajomości, dobrego momentu dziejowego, wytrzymałości, odporności na frustrację, zbiegu okoliczności. Dobrze i bardzo dobrze piszących ludzi jest masa, ale sukces odnosi tylko niewielka część z nich, a spora część z nich, umówmy się, nie jest zbiorowiskiem wielkich indywidualności literackich, tylko właśnie osób wypchniętych przez różnie inne okoliczności. Do dzisiaj nie rozumiem wielu decyzji jurorskich, wielu karier, moim zdaniem mocno przeszacowanych, no ale rozumiem, że to wypadkowa wielu okoliczności i nie musi mieć wiele wspólnego to wszystko z poczuciem sprawiedliwości.
J.W.: Jakie decyzje, czyje sukcesy czy porażki najbardziej cię zaskoczyły w ciągu ostatnich lat?
R.W.: Zdumiało mnie na przykład, że Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki po „Nike” został tam gdzie był uprzednio. Nie to, żebym oczekiwał, że „Nike” zrobi z Dycia celebrytę, bo kto zna Dycia, ten wie, że nie ma na to szans, ale że na przykład jego książki, jego pisanie nie wydobyło się – takie mam wrażenie – z tego marginesu w stosunku do mainstreamu, na jakim było. To piękne miejsce ten margines, ale dziwne, nie? Myślę, że przewartościowaną mocno autorką okazała się Joanna Bator, po dwóch dobrych książkach zaczęła wydawać książki słabsze, za jedną z nich dostała „Nike”, a za kolejne już nie. I dobrze. Bo taki „Rok królika” to jest absolutny koszmar. Pewnie miał być koszmar, ale chyba nie na tym poziomie, na jakim chciała autorka.
J.W.: Jeszcze jakieś zaskoczenia?
R.W.: Zupełnie nie rozumiem nowych mód czytelniczych. Mody na skandynawskie kryminały na przykład. Nie rozumiem też tego wynoszenia – nie tylko w Polsce – na wyżyny literatury reportażu. Kiedy czytam – często bardzo ciekawe w warstwie faktograficznej – książki „czarnego”, to zauważam, że one są niezłe, póki sam autor nie zaczyna się nazbyt zuchwale ujawniać czy to z figurkami stylistycznymi, czy z własnymi przemyśleniami, sentencjami. Dopóki reportaż mniej lub bardziej udanie oddaje głos pierwotnej historii, bywa nieźle. Kiedy autor reportażu chce zaznaczyć swoją obecność, często książka bardzo się psuje. Pewnie się narażę, ale dla mnie to są książki oczko wyżej niż przewodnik turystyczny. Ale to dosyć chaotyczny przegląd, bo ja nie mam tej pewności, że coś wiem na pewno, że ktoś na pewno powinien odnieść sukces, a ktoś nie. Smutno mi kiedy milkną na długie lata osoby, których pisanie sobie ceniłem, na przykład nie wiem, co się dzieje z Marzanną Kielar, nie wiem gdzie zniknął Ryszard Będkowski, czy wróci do pisania Paweł Lekszycki?
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
R.W.: Pisałem o tym tutaj i ówdzie. Nowe media oszukują, a ściślej oszukiwały te 10-15 lat temu obiecując demokratyzację. Tymczasem co było marginalne w realu, w Internecie stało się jeszcze bardziej marginalne. W poezji było żywiej przez chwilę, ale potem wszystko osiadło i jakby zdechło, a jeszcze później pojawił się Facebook i fajnie że jest, ale jeszcze wszystko skrócił, spłycił i przyśpieszył.
J.W.: Mówisz, że to ściema była z tą „demokratyzacją”?
R.W.: Mówię, że był taki moment kilka lat temu, kiedy wszyscy nagle uwierzyli w obietnicę wielkiego Internetu, który otworzy przed nami nieznane przestrzenie komunikacji. Pisma likwidowały papierowe wydania, książki miały wychodzi jako e-booki a właściwym sposobem istnienia autora i jego dzieła miał być np. blog. A tu się okazało, że nic z tych rzeczy. Postawienie dobrego, pracującego, ładnie wyglądającego serwisu i jego aktualizacja kosztuje – jeżeli powierzyć profesjonalistom – tyle co wydanie jednej-dwóch książek rocznie. Wcale nie jest za darmo. Sprzedaż e-booków ciągle jest marginalna, a na dokładkę okazało się przy dokładniejszych badaniach socjologicznych, że czytelnictwo wygląda również marnie w sieci. Bo nie wiem czy pamiętasz, ale jeszcze kilka lat temu całkiem poważnie zarzucano badaniom czytelnictwa, że pomija fakt, że ludzie teraz masowo nie czytają książek bo masowo czytają Internet. Okazało się, że jednak ludzie po prostu jak nie czytają – to nie czytają, nośnik nie ma znaczenia. I odwrotnie, jak ktoś czyta, to nośnik mu obojętny, będzie sięgał po papier, Kindla a nawet z ekranu peceta będzie czytał.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięty ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnej Grecji, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli dzisiejszego świata, jak w twoim pojedynczym przypadku?
R.W.: Tak, coś w tym jest z poczucia znikomości, bycia ziarnkiem piasku na pustyni Kalahari. Ale tylko przez chwilę. Zaraz przychodzi myśl, że ważniejsze jest, kim jesteś dla kogo, a nie, że nie dla wszystkich. Żyje się dla kilku osób, może kilkunastu. Jeżeli uda się w ciągu życia robić coś dla większej ilości osób, niż liczy pierwotne rodzinne, przyjacielskie stado – to już znaczy, że ponadnormatywnie wsparło się ludzkość i cywilizację. Wystarczy. Kolejna cegiełka, rysa, żłobienie w skale.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
R.W.: Poczucie, że mam jakąś historię do powiedzenia, że historia którą wymyślam jest warta tego by jej wysłuchać. Rzecz opowiedziana, a nie tylko przeżyta, wydaje się być bardziej, czyż nie?
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
R.W.: Chyba nie. Poza jedną, że trzeba pisać, pisać, pisać. Obcinać i kreślić później. Wiem, że są ludzie, którzy całą ogromną robotę warsztatową wykonują w głowie. Ja tak nie potrafię. Jestem ekstrawertykiem i istnienie komputerów oraz edytorów tekstowych jest dla mnie błogosławieństwem. Zaczynałem pisać w epoce maszyn do pisania i te moje pierwsze teksty przepisywałem po pięć, sześć, siedem razy, za każdym razem zmieniając, przestawiając, przeklinając samego siebie, że nie umiem tego zrobić zanim napiszę. Kiedy z kolei redaguję książkę poetycką, swoją czy cudzą muszę sobie wydrukować wszystkie wiersze i rozłożyć na podłodze, potem je układam jak płyty chodnikowe, chodzę po nich, przestawiam, znowu układam. I jeszcze muzyka, mam swoje ulubione gatunki muzyczne, wykonawców, którzy pomagają mi się skupić, skoncentrować, przy których wyłącza się wiele obszarów mojego mózgu, które mi przeszkadzają. To dosyc wypróbowane zestawy melodyjne. Na przykład wszystkie płyty Future Sound of London, muzyka dawna, zwana trafniej po angielsku The Early Music, czasem Pat Metheny, przy czym dla tego ostatniego to raczej obelga, bo on jest dla mnie świetny, bo wydaje mi się zupełnie przezroczysty, ładne melodie, pozbawione znaczenia i czegokolwiek, co odwracałoby uwagę. Nie wiem, czy kimś takim chciał być Pat Metheny.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
R.W.: Pisanie, kiedy włączy się ”drive” i mam poczucie, że coś „samo się pisze” a ja jestem tylko jakimś prostym przekaźnikiem, maszyną do pisania, przepustem, przez który przechodzi energia, z jednej strony trochę jak nieuformowana plazma, z drugiej już ukształtowana w figury.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
R.W.: No właśnie osiągnąć ten stan płynności, najczęściej najtrudniej jest po prostu zacząć.
J.W.: Jeszcze wrócę do techniki i nauki. Jak to jest z tą techniką i zdobyczami nauki? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nimi interesować? Czy nie jest tragiczne, że na przykład w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki? Zresztą, nie tylko poeci. Bo i prozaicy zdają się czasem pisać, jakby technika ledwie ich musnęła. Co o tym myślisz?
R.W.: Z jednej strony masz rację, ale z drugiej strony ja rozumiem ten lęk, niechęć. To wszystko za szybko się zmienia, za szybko znika, autor, szczególnie autor poezji w Polsce, nie chce ufać czemuś, co zniknie z języka, zanim się w nim na dobre zadomowi. To taki instynkt. Wiersze do książki pisze się ze dwa, trzy lata, potem dwa, trzy lata tułasz się po wydawnictwach, żeby ktoś cię wydał, a potem wydajesz książkę i masz rok-półtora żeby spróbować kogoś nią zainteresować, na przykład czytelnika. Razem daje to siedem lat. Popatrz ile się może zmienić przez lat siedem. Więc ta intuicja kierująca umysły i pomysły ku czemuś innemu nie jest taka zła. Z drugiej strony różne formy wykorzystania jednak się zdarzają. Nie dalej jak kilka dni temu przyszła do mnie książka Piotrka Mosonia „Hejtsbuk”, która cała jest próbą rozmowy z tym trochę demokratycznym a trochę jednak totalitarnym światem medium społecznościowego. To jedna sprawa. Druga, że ostatnia w miarę obszernie omawianą epoką literacką w polskiej szkole jest Młoda Polska a potem się już skacze, bo przed maturą trzeba zdążyć z powtórkami i masz tego efekty w amatorskiej twórczości. Na pęczki można liczyć uczestników konkursów, młodych ludzi ścibolących coś na boku w stylu młodopolskim. No bo tak mają zbudowaną literacką wyobraźnię, w tym zostaje ona zawieszona. A zapytaj się takiego zainteresowanego literatura młodego człowieka kogo z żyjących pisarzy najbardziej ceni, to się zdziwi że w ogóle jacyś pisarze żyją, bo on zna tylko tych umarłych dawno, dawno temu. I może stąd się to bierze. Może szkoła, jeżeli ma mieć jakiś udział w kształtowaniu nawyków czytelniczych powinna zaczynać jednak od literatury współczesnej i poprzez nawiązania pokazywać jej głębię, dzieje, prądy, pomysły i tak dalej. Może. Nie jestem polonistą, metodykiem to nie wiem. Ale skoro o tym mówimy to mnie drażni – po części u siebie samego też – taka symbolizacja do imentu, że o to nie ma kosa, szpaka, zimorodka, gołębia, wróbla, ale ptak jest, o, ptak w wierszu. Ale który ptak, przecież ptak ptakowi nie równy. Oto są planety, ale które, jakie? Gdyby sobie narzucić jako regułę pisarską, że posługujemy się tylko konkretem myślę, że zrobiłoby się dużo ciekawiej wiele tekstów byłoby lepszych. Ile to powieści dzieje się w miastach, w których, niczym w piosence U2, ulice nie mają nazw?
J.W.: Gdybyś mógł kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazał?
R.W.: Pytanie zakłada, że ci krytycy już wszystkich przeczytali, a ja mam tylko wskazać tych, których prześlepili. Ale kłopot w tym, że moim zdaniem nie ma krytyków, którzy czytali wszystko a problem polega na tym, że czegoś, kogoś nie czytali w ogóle, więc jak im wskażę, to i tak nie będą czytali jeszcze raz. No ale dobra, niech będzie, że przeczytali wszystko. Na mnie wstrząsające wrażenie robi za każdym razem powrót do poezji Tadeusza Nowaka i to jego magiczno-realistyczne rymowanie wydaje mi się jedną z bardziej niedocenionych historii w polskiej literaturze, szczególnie ostatnie wiersze, pisane w chorobie, cierpieniu, które trudno sobie wyobrazić, bo umierał na chorobę Bergera, czyli gnił pomału i boleśnie No takie rzeczy jak „Psalm litościwy”, „Psalm o nożu” czy „Pacierz azjatycki” znam na pamięć. Często wracam do Czechowicza, ostatnio trafiłem na jego wiersz o katastrofie łodzi podwodnej „Dno”, świetny test mimo że upłynęło 90 lat od jego napisania. I on jak na swoje czasy realizuje, to o czym mówiłeś wcześniej, swoista nowoczesność, bycie na czasie z terminologią techniczną. Bo przecież kiedy Czechowicz pisał ten wiersz w jakiejś suterenie w Lublinie okręty podwodne były jednak nowością, jako broń zadebiutowały w czasie I wojny światowej. Pamiętam jak mocne wrażenie robiły na mnie wiersze Anny Świrszczyńskiej, ale nie te przywoływane co roku 1 sierpnia z tomu „Budowałam barykadę”, chociaż one też, ale te z tomu „Jestem baba”. One chyba mogłyby być odczytane na nowo, szczególnie w kontekście dyskusji z przemocą wobec kobiet, czy z przemocą w ogóle. To powinna być obowiązkowa lektura w szkołach. Mnie jako facetowi coś się w głowie i sercu pozmieniało, kiedy czytałem te wiersze mając lat dwadzieścia. Czasami też myślę o tym, że jednak mało łaskawie los się obszedł z Broniewskim. Mimo wszystko. Ja nie jestem miłośnikiem PRL, ani PZPR ani komunizmu, ale mam wrażenie, że jednak Broniewski wystawał wysoko ponad epokę. To była postać sporego formatu ze mocno pokręconym życiorysem. Ale jak śpiewa Jacek Kleyff: „W końcu sztuka jest ważniejsza niż biografia”. No i tak bym mógł jeszcze długo.
J.W.: A dostrzegasz, jak to się mówi, jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
R.W.: Chyba każdy autor ma tendencję do przeceniania swojego czasu, ludzi, miejsc. Ale tak, wydaje mi się, że takich niewyklutych, nienazwanych zjawisk jest sporo. Bo weźmy na przykład taki projekt (o którym wiem, że istniał gdzieś około 2007-2008 roku) jak ten poezji neomesjanistycznej, zdaje się rozumianej wówczas dużo szerzej i głębiej niż post-smoleńskie widzenia kilku kolegów po piórze. Zresztą niektóre z tych widzeń – patrz zbiór Koehlera – wcale nie są takie złe literacko. No ale wiadomo, takie wpisanie się w kontekst często wyklucza głębsze odczytanie. A nawet jeżeli nie – to jak inaczej by ta poetycka mapa wyglądała na przykład gdyby taka antologia, dobrze nagłośniona, dobrze zmontowana ukazała się właśnie nie w 2010 czy 2011 ale w 2007 czy 2008 roku. I została zglanowana, przegadana, opluta, wybroniona w jakichś sporach na łamach jakiegoś pisma literackiego, albo kilku pism, na tyle donośnie, że może i jakiś tygodnik opinii i się nad tym pochylił. I zwróć uwagę – nie ma mowy o tym, że by nie było tekstów. Teksty były, pomysły były, ale zabrakło szczęścia, pieniędzy, warunków zewnętrznych, żeby taki projekt zaistniał. Gdybym miał dość pieniędzy i niczym innym się nie zajmował, jak literaturą to na przykład w odpowiedzi na taką antologię neomesjanistyczną zmontowałbym rok później antologię neo-apokryficzną, bo ten nurt, grzebania wierszem gdzieś na marginesach duchowości i wiary wydaje mi się wyjątkowo ciekawy i żywotny, mimo upływu czasu. Myślę, że takich straconych szans na objawianie się projektów, na ich nazywanie, definiowanie, samookreślanie się kolejnych grup autorów, autorek mamy mnóstwo. Bo gdzie to się ma dziać? W szufladach? Muszą istnieć miejsca, gdzie takie naturalne procesy mogą zachodzić, inaczej przestają zachodzić i zaczyna się literacki, kulturowy autyzm.
J.W.: Podoba mi się, jak o tym mówisz, ta twoja wizja tworzenia się drugiego świata literatury, świata dzieł nieudanych, projektów porzuconych, jakaś taka odnoga rzeczywistości, gdzie składowane są wszystkie te kawałki sztuki, teksty, których nie ma oficjalnie. Uważasz więc, że obok świata oficjalnego, w którym powtarza się wciąż te same kilka nazwisk, jest świat może nawet ciekawszy, ale taki jakby niedo-? Niedokończony. Niewykluty. Niespełniony. O to chodzi?
R.W.: Tak, coś takiego jest pod powierzchnią lukru. Bo obok tekstu musi być jego odczytanie. A takie antologie, manifesty są przecież próbami zebrania rozproszonych wątków i nadania im kształtu, wbicia jakiegoś słupa milowego, granicznego. Można się na niego obrażać, oblewać kwasem i nieczystościami, ale to słup, będzie tam gdzie wbiliśmy. Może za bardzo pozytywnie waloryzuję takie gesty zbiorowego życia literackiego, ale wydaje mi się, że oprócz tekstu jest cała masa okoliczności traktowanych pobłażliwie jako poboczne – takie jak czas, miejsce wydania, moment, ośrodek w którym jak w wodzie mogą się rozchodzić fale, reakcja na tekst. Żyjemy w płytkiej kałuży, to i nie ma jak zrobić w niej kręgów wrzucając do niej kamyk-tekst. Jest chlup, plask i leżymy. Na dnie kałuży.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
R.W.: Patos, patos, patos. Przede wszystkim. Poza tym tyrania pisania w pierwszej osobie, co z tego, że w wierszach maskowana sprytnie podmianami podmiotu, skoro i tak trudno zamaskować tę pierwszą osobę, bo ona tam wszędzie jest. Z tego trudno się wyzwolić. Wiem, że jeżeli będę chciał pociągnąć swoją przygodę z prozą dalej niż na jedną książkę, będę musiał z tym powalczyć.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
R.W.: Od razu zaznaczę, że życie osobiste pozostawiam na marginesie. I jeżeli sprawy rodzinne, osobiste wyłączę z tego równania to mam poczucie, że w zasadzie nic nie osiągnąłem w literaturze, w życiu. Nic godnego uwagi, nic wyjątkowego. Lubię się zajmować pisaniem, wydawaniem, redagowaniem i tak dalej, ale nie łudzę się. Jest wielu, wiele lepszych ode mnie, bardziej wyjątkowych. Nie wydarzyło mi się też chyba jeszcze nic, co pozwoliłoby mi powiedzieć sobie, o, mam, na to czekałem. Pewnie chciałbym osiągnąć taki stan w życiu, żeby zajmować się przede wszystkim pisaniem, literaturą, sztuką, muzyką, a przy okazji innymi rzeczami, ale szans raczej na to nie ma. Tego nie zrobiłaby mi nawet nagroda literacka, może poza literackim Noblem, który zazwyczaj przychodzi do autora, kiedy ten już go nie potrzebuje.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
R.W.: Bardzo podobała mi się definicja, którą wypowiedział Karol Samsel w Częstochowie ze dwa lata temu, że wiersz jest smugą wolności – dla wyobraźni, języka, przyzwyczajeń umysłowych. Taką inną przestrzenią. I dla piszącego i dla czytającego.
J.W.: Myślisz, że każda książka przeczytana wzbogaca nas duchowo i intelektualnie?
R.W.: Zdecydowanie nie, są książki, które nie powinny były nigdy powstać. Na przykład „Zmierzch” Stephanie Meyer. I kiedy myślę o tych książkach to myślę, że w zasadzie zubożają. Bo nie dość, że nie są literaturą, to literaturę udają, leżą obok literatury na półkach i dla dziubaska z marketingu są dokładnie tym samym co dzieła zebrane Izaaka Babla czy opowiadania Warłama Szałamowa. A nie są tym samym, należą do skrajnie różnych światów, łączy je tylko pozór, czcionka, litery, ale nie są tym samym.
J.W.: Czemu tak wiele osób daje się nabrać na ten rodzaj literatury, czy też, jako może wolisz powiedzieć, pseudo-literatury? Czemu to jednak jest masowo czytane?
R.W.: Chyba z tych samych powodów ludzie sięgają po ersatze muzyki klasycznej, wykupując bilety na symfoniczne koncerty swoich popowych idoli, albo podniecają się pannami klaszczącymi w chórkach u Piotra Rubika. Jest pewnie jakaś potrzeba współuczestnictwa w czymś co daje prestiż i niechęć do wysiłku i to jakoś po ludzku rozumiem. Bo ja też uważam, że powinienem zarabiać jak najwięcej za jak najmniej. Każdy tak o sobie myśli w skrytości ducha pewnie, a jak nie myśli, to czuje. To, co łatwe, bywa masowe, szczególnie kiedy daje iluzję uczestnictwa w czymś ważnym. Przecież tak samo jest z fenomenem Paolo Coehlo i kawy rozpuszczalnej, nie?
J.W.: Czy pisarz powinien zajmować się kwestiami bieżącej polityki? Czy pisarz powinien angażować się w polityczne spory?
R.W.: Niech pisarz robi to, co uważa za słuszne i do czego jest przekonany. Dzieje literatury pełne są takich, którzy się angażowali i takich którzy się nie angażowali. Z tym jest trochę jak z radami, które bohater „Trans-Atlantyku” Gombrowicza dostaje zaraz na początku pobytu w Buenos Aires i każda z tych rad jest przekonującą tautologią. Zatem myślę, że pisarz powinien zajmować się kwestiami bieżącej polityki albo też nie zajmować się nimi pod żadnym pozorem. Z drugiej strony powinien angażować się w polityczne spory, chociaż należałoby też wystrzegać się ich jak ognia. Co, ładna parafraza mistrza Witolda?
J.W.: Rada niezła, ale ty się nie stosujesz, prawda? Dlatego pozwól, że zapytam cię o „Kwestionariusz putinowski”. To prowokacja?
R.W.: Pozostając w duchu „Trans-Atlantku” – stosuję się zawsze albo też zupełnie nigdy nie stosuję się w ogóle. To tak żartem. A serio – robię to, co uważam za ważne i staram się mówić, w miarę integralnie prywatnie i publiczne to, co wydaje mi się ważne. Teksty, które piszę do na razie widmowego zbioru pod tytułem „Kwestionariusz putinowski” nie są chyba wierszami, chociaż są tekstami literackimi. Nazwałem je roboczo medytacjami w czasach post-prawdy i rzeczywiście obecny przywódca Rosji natchnął mnie do ich napisania. Jego uśmiechnięte oblicze, czyste jak dno teflonowej patelni jest dla mnie niespożytą inspiracją do rozważań nad tym gdzie są granice mitu, ściemy, politycznej iluzji i opium dla ludu, który prędzej czy później nafaszerowany mitami na swój temat daje się popchnąć w zasadzie do wszystkiego, czego chce najdroższy przywódca. Niekoniecznie Putin. Pewnie z wcześniejszych tekstów znajdziesz odpryski myśli i rozmów o Tybecie, coś z historii wcześniejszych. Jako człowiekowi zanurzonemu w historii w ogóle, trudno byłoby pisać tylko o kosach i jaskółkach czy nicować jedynie wewnętrzne struktury języka. Pewnie też to jest jakaś wada, ułomność, że żeby coś napisać, to ja muszę sam wiedzieć, przeczuć chociaż o czym piszę, mieć intuicję do wypowiedzenia. Samo pisanie o pisaniu nigdy mnie specjalnie nie pociągało.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
R.W.: Kiedy szukałem – to nie było łatwo. Ale w którymś momencie przestałem. Po prostu pisałem wiersze, wysyłałem na konkursy, zająłem się krytyką, publikowaniem w czasopismach i kiedyś w Toruniu Grzesiek Giedrys odebrał mnie z dworca przed jakąś imprezą i zapytał, gdzie mam książki, bo dla niego było oczywiste, że taki koleś jak ja ma swoje wiersze w formie książki. A ja nie miałem nic, tylko plik kartek w teczce. I Grzesiek powiedział „o, to fajnie, to cię wydamy”. I tak jak powiedział, tak zrobili. Z tego tu oto miejsca bardzo serdecznie pozdrawiam całą ekipę „Undergruntu”, naprawdę są warci tego, by pisać o nich wiersze i powieści. Niezwykła banda.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłeś?
R.W.: Czekam na odpowiedź trzech wydawnictw, które umiarkowanie się zainteresowały. Trzy zdecydowanie odpowiedziały mi „nie”, kilkanaście innych nawet mi nie odpowiedziało. Ale kolega Bober nie dostał żadnej odpowiedzi od nikogo, żadnej, więc i tak jest nieźle. Jak wydawca mówi „nie, dziękuję” to oznacza, że ktoś może zajrzał na pierwszą i ostatnia stronę i coś przeczytał, nie spodobało mu się i tyle. Natomiast odpowiadając na Twoje pytanie jak sobie z odrzuceniem radzę odpowiem – w ogóle sobie z odrzuceniem nie radzę, bo mnie jakoś mało obchodzi. Nie emocjonuje mnie bardziej niż wyrównanie rachunku za gaz za pół roku. To ostatnie bywa bardziej przykre, niż odmowa wydawnictwa. Jest to oczywiście przykre doświadczenie, ale nie z tych najbardziej przykrych. Tym bardziej, że ja jednak mam taki komfort, że wiem, że to jest do wydania i tak i tak, najwyżej nie zawojuje świata i tyle. Nie ci wydadzą, to zawsze mogę spróbować crowdfundingu, jak już to raz zrobiłem, zebrać kasę i wydać poprzez Stowarzyszenie. Nie jest to jakoś bardzo komfortowe, bo znowu trzeba samemu wysyłać książki, umawiać sobie spotkania autorskie, wysyłać dziesiątki kopert, a mi się już trochę nie chce, ale jak nie ma innego wyjścia, to co zrobić?
J.W.: Ta twoja powieść, „Trans-migracja”, co to ma być? Zarysuj fabułę, bohaterów, problem.
R.W.: Z książką zawsze jest tak, że co innego widzi sam autor, a co innego czytają z książki czytelnicy. W każdym razie tak bywa. I coś co dla Ciebie jest na przykład zwykłą historią miłosną czy młodzieżowym opowiadaniem o dojrzewaniu, dla kogoś staje się jakąś ważną metaforą jego zmagań metafizycznych. Ogólnie jednak, zawsze jak ktoś mnie pyta o to co ma roboczy tytuł „Trans-migracja” to przychodzi mi nieodmiennie do głowy scena z komedii Marka Koterskiego „Nic śmiesznego” w której Adaś Miauczyński wisząc w deszczu na budce telefonicznej, ze szczekającym, złym psem za plecami ma opowiedzieć koledze ze szkoły filmowej, człowiekowi sukcesu o czym ma być jego film „Zaczerpnąć dłonią” i zaczyna mówić, że film jest rodzajem snu na jawie… Tutaj nie ma snu na jawie, ale w zasadzie linearnej akcji za bardzo nie ma, jest jej pozór. Bohater jedzie do Szwecji na stypendium, wyrusza promem spod Westerplatte i okazuje się, że to nie do końca jest podróż do Szwecji, bo przecież dużo ważniejszą podróż odbywa poprzez pamięć, nie tylko swoją, ale zbiorową, bo to co jednostkowe gdzieś się plącze nieustannie z tym co zbiorowe. I z pamięci na ten jeden rejs promem, nakładają się inne rejsy, trochę żeglarskich anegdot i podróży w zupełnie odległe zakątki ziemi, ale wszędzie plącze się nasz bohater, Polak. Bo chyba tak zupełnie prywatnie chciałem się policzyć z Polską i polskością i jeszcze na dokładkę z polactwem, które jest takim brudnym rewersem polskości. Ale jak to prozaik debiutant – nawrzucałem tam sporo historii, które mi się po prostu fajnie plotło w czasie pisania. A wierzę, że jak muzykowi się dobrze gra, to publiczności się go nieźle słucha. Więc jak mi się dobrze pisało, to może czytelnikom będzie się dobrze czytać?
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcami? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
R.W.: Zasadniczo wydawałem do tej pory wyłącznie książki z wierszami, więc za bardzo nie ma o czym gadać. Jak się pisze wiersze, to się człowiek cieszy, że w ogóle coś wydał. Chyba ze wszystkimi wydawcami dobrze mi się pracowało. Każdy miał do zaoferowania coś trochę innego i od każdego to brałem. Zostały mi w pamięci fantastyczne spotkania jakie zrobił mi wydawca „NeoNoe” w Sejnach, czy nie mniej świetne spotkanie z „Abdykacją” w Muzeum Gombrowicza we Wsoli. Z wydawcą debiutu, czyli chłopakami z „Undergruntu” to w ogóle była cała przygoda, wieloletnia znajomość i serdeczność, więc to wykraczało daleko poza relacje wydawca – autor. Podobnie było ze „Studium”, podobnie jest teraz z „Arteriami” i Domem Literatury w Łodzi, a wcześniej bardzo podobnie było z Galerią BWA w Olkuszu, gdzie wydałem „Inne bluesy”. W świecie wierszy to chyba w ogóle tak się dzieje, że nie ma klasycznej relacji i zależności. To jest możliwe dzięki temu, że poezja jest marginalna, nie obracają się w niej wielkie pieniądze i ja chyba to marginalne życie dosyć lubię.
J.W.: Zamierzasz pisać kolejne książki? Co to będzie?
R.W.: Mam ich w głowie co najmniej kilka. Ze dwa zbiory opowiadań, ze trzy powieści, książki krytyczno-literackie, książki z wierszami i produktami wierszo-podobnymi. Kiedyś policzyłem ile myśli mi się projektów w głowie tak intensywnie, że wydaje mi się, że tylko zwolnić się z pracy, siadać i pisać i będą. Wyszło mi koło dziesięciu różnych książek – wiersze, proza, szkice, krytyka. A chętnie bym jeszcze ze dwie –trzy płyty nagrał w życiu z różnymi projektami literacko-muzycznymi. Ale nie wiem czy powinniśmy o tym rozmawiać, bo wiesz to jest tak jak zaznaczyłem na początku naszej rozmowy, jak za dużo mówię o tym, co chcę zrealizować, to już potem tego ni realizuję często, gdzieś ucieka energia, zanika drive i sprawa się rozłazi po kościach. Na pewno chciałbym napisać taki negatyw „Stowarzyszenia Umarłych Poetów” czyli „Stowarzyszenie Żywych Poetów”, kawałek szkicu do tej książki publikował ze dwa lata temu Paweł Dunin Wąsowicz w jednym z ostatnich numerów „Lampy”. Chodzi za mną też pełna anegdot powieść bluesowa osadzona z jednej strony w realiach studenckiego Krakowa końca lat 90-tych ubiegłego wieku a z drugiej w jakiejś przestrzeni realnej, w jakiejś podróży do źródeł na południe USA drogą z Chicago do Nowego Orleanu. Mam rozpoczęty zbiór opowiadań o życiu urzędów, w których przepracowałem 11 lat i zrobiłem sporo obserwacji. I tak dalej i tak dalej.
J.W.: Istnieje coś takiego jak sztuka czysta? Czym ona jest, jeśli jest?
R.W.: Nie mam pojęcia, w ogóle mnie ta kwestia nie zajmowała nigdy i nie zajmuje mnie ona dzisiaj. Cokolwiek bym nie odpowiedział zabrzmi śmiesznie. Nie jestem teoretykiem. Jestem skromnym praktykiem.
J.W.: Kim byłbyś w idealnym wszechświecie?
R.W.: Tym samym, kim jestem. Mam tylko dostępne to życie, w tym świecie i wszechświecie, nic innego nie jest mi dane i nie umiem sobie wyobrazić niczego więcej.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
R.W.: Już nie. Kiedyś była, chyba za czasów jak obaj maczaliśmy palce w nieszufladzie.pl na przykład. Ale potem coś jej się stało i straciła na chrupkości.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. Archiwum Radosława Wiśniewskiego.
Listopad 2017. Zamieszczone na stronie 01.02.2018.
Radosław Wiśniewski – ur. 1974 – absolwent psychologii UJ, były urzędnik, były dyrektor wiejskiego domu kultury, ex-wykładowca, niegdyś pizza driver, a obecnie sprzedawca hurtowy urządzeń niskoprądowych w hurtowni „Dipol”. Mieszka w Kiełczowie, pracuje we Wrocławiu, związany z Brzegiem. Pisze wiersze, publicystykę, prozę, krytykę. Autor kilku książek z wierszami – ostatnio wydane „Inne Bluesy” (Olkusz 2015), „Psalm do św. Sabiny” (Brzeg 2016), „Dzienniki Zenona Kałuży” (Łódź 2017). Wiersze, szkice i fragmenty prozy były tłumaczone i publikowane w języku niemieckim, angielskim, hiszpańskim, ukraińskim oraz węgierskim. Jest współzałożycielem Stowarzyszenia Żywych Poetów z Brzegu, byłym redaktorem naczelnym ex-kwartalnika „Red.”, wieloletnim współpracownikiem „Odry”, „Studium”, „Undergruntu” oraz kilku innych nieistniejących pism literacko-artystycznych. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2004 i 2016), Baltic Centre For Writers and Translators w Visby (2009 i 2013), a także Funduszu Popierania Twórczości ZAIKS (2017). Obecnie na wydanie czeka debiutancka proza pod roboczym tytułem „Trans-migracja” oraz zbiór wierszy pod tytułem „Kwestionariusz Putinowski oraz inne medytacje w czasach post-prawdy”. Pracuje nad większą prozą pod tytułem „Stowarzyszenie Żywych Poetów”, zbiorami opowiadań „Blues”, „Pewnego pięknego dnia” oraz „Biurwa”, a także kolejnym zbiorem wierszy, na razie bez tytułu.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.