Napisałaś tekst, wysłałaś znajomym, zamieściłaś na blogu, posłałaś do redakcji, która wydawała się być zainteresowana tego typu publikacjami – i cisza. Mija dzień, drugi, tydzień, dwa tygodnie – i nic. Znajomi milczą. Na blogu nie odnotowałaś większej ilości wejść, a te, które odnotowałaś, to w dużej części pomyłki (masz nadzieję, że to pomyłki) i zastanawiasz się tylko, jak ktokolwiek może trafić na twojego bloga wpisując w wyszukiwarkę „jak wyprostować banana”, „czemu on mnie nie kocha” albo „czy łysienie jest zaraźliwe”? Redaktorka, z którą zdawało się, że nawiązałaś kontakt i która zachęcała cię do pisania – także milczy. Wspominała co prawda, że bywa zawalona robotą, ale żeby w ogóle nie odpowiedzieć na mejla? Nie potwierdzić, że przeczytała albo przeczyta? Czy ona nie rozumie, jakie to dla ciebie ważne? Czy od tych wszystkich tekstów, jakie jej wysyłają pisarze i pisarski takie jak ty, stała się tak obojętna i niewrażliwa? Lektura jej nie wzbogaciła, nie uczyniła bardziej altruistyczną? Gubisz się w tym. Nie wiesz, co się dzieje. Zaczynasz mieć wątpliwości, że może się pospieszyłaś, może tekst wcale nie był tak dopracowany, może… Wątpliwości, zauważasz, znajdują w otaczającej cię ciszy pożywkę, na której rosną, stwierdzasz z przykrością, błyskawicznie i niepowstrzymanie. Jesteś bliska skasowania tego, co właśnie zaczęłaś pisać, choć z początku bardzo cieszyło cię, że znalazłaś kolejny temat i historia naprawdę dobrze się układała. Ale wiesz co? Wyluzuj. Zrelaksuj się. Nie daj się zwariować. Tylko pomyśl: jak to było dawniej? Dawniej pisarki i pisarze mieli gorzej, cisza była bardziej wszechogarniająca. Bez iPhone’ów, e-maili, tweetów, instagramu, a nawet bez telefonu i tej ciągłej wymiany ćwierć-myśli, pół-wrażeń, ułamka przemyśleń, bez tego ciągłego strumienia nieprzetrawionych emocji, wrzucanych do sieci w każdej sekundzie przez miliardy ludzi, którzy przyzwyczaili się nazywać ten kociokwik „komunikacją w zglobalizowanym świecie” – dawni pisarze mieli prawdziwą ciszę. Przerywaną jedynie z rzadka, zwłaszcza, jeśli mieszkali za miastem. I jak to wtedy było z recenzjami, omówieniami, głosami znajomych beta-czytelników i odpowiedziami z drukarni (kiedy już były drukarnie i zajmowały się tym, czym zajmują się dzisiejsi wydawcy i redaktorzy)? Zanim cokolwiek napisali i komukolwiek pokazali, zanim od tej czy innej osoby nadeszła odpowiedź – w życiu tamtych, dawnych pisarzy mijały tygodnie, miesiące, a czasem, jak się kurier pomylił i zamiast do Krakowa pogalopował z manuskryptem wierzchem w stronę Konstantynopola (w końcu też na K; można się pomylić, nie?) – mogły minąć lata. I wiesz co jeszcze? Tamta cisza służyła pisarzom i pisarkom. Umieli zadomowić się w niej, czerpać siły z tego, że nic nie zakłóca im procesu tworzenia fabuły, wymyślania postaci, układania najdramatyczniejszych, lub po prostu dobrze zbudowanych scen. Oczywiście, pisali przeciwko tej ciszy. Pisali, żeby gdzieś tam, daleko, jacyś inni ludzie dowiedzieli się, że tu też żyje człowiek, pracuje, pisze. Myśli o innych i śle im te twory własnej wrażliwości, te „listy w butelkach”, jak rozbitek. Tak więc te dzisiejsze cisze, te momenty, kiedy nikt nie reaguje i tekst wydaje się martwy (bo tekst żyje, kiedy jest czytany, komentowany – to prawda) – to jest w gruncie rzeczy drobiazg. Telefon zaraz zadźwięczy. Głośne „ping!” lub „pong!” oznajmi, że dostałaś wiadomość. Tymczasem jest świetny moment, by przypomnieć sobie, że pisanie dopiero od niedawna łączy się z czymś takim, jak sława czy rozgłos. Że od bardzo niedawna pisarz czy pisarka są tak wystawieni na widok publiczny, a nawet sami się wystawiają – i większość uważa to za naturalne. Choć prawdę mówiąc nie ma w tym nic naturalnego. Cisza jest naturalna.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.