1.
Chyba każda kultura zna przypowieść o kobiecie, której zmarło dziecko i która udała się do lokalnego mędrca po pocieszenie. A ten, wysłuchawszy jej pełnych żalu słów, stwierdził, że jej pomoże. Poprosił tylko, by najpierw przyniosła mu garść kaszy z domu, w którym w ciągu ostatniego roku nie wydarzyło się żadne nieszczęście. Kobieta zgodziła się i poszła szukać takiego domu. Chodziła od drzwi do drzwi, zawędrowała nawet do okolicznych miast, gdzie także pukała od drzwi do drzwi, a niektórzy twierdzą nawet, że nie tracąc nadziei, iż w końcu taki dom znajdzie, udała się zagranicę. Tak czy inaczej, po wielomiesięcznych poszukiwaniach kobieta wróciła do mędrca z pustymi rękami. „Nie spotkałam takiego domu” – powiedziała, kiedy mędrzec spytał o obiecaną garść kaszy z domu, w którym nie wydarzyłoby się nic nieszczęśliwego przez ostatni rok. „Czy teraz ci lepiej?” – spytał mędrzec. „Tak.” Przypowieść ta ma również swoją kontynuację w wersji psychoanalitycznej. Zygmunt Freud twierdził mianowicie, że celem terapii nie musi być wcale wyleczenie pacjenta, ponieważ najważniejsze jest udzielenie człowiekowi pomocy w zrozumieniu, że to, co go spotkało, jakkolwiek by straszne, traumatyczne i wyniszczające nie było, „to tylko zwykłe ludzkie nieszczęście”. Jestem pewien, że jeśli spojrzeć na tę sprawę pod pewnym kątem, temu służy również każda dobra literatura. Z pewnością zaś może temu służyć czytanie bestsellerowej „Mojej walki” Karla Ove Knausgårda, autobiograficznej powieści, dzięki której każde ludzkie nieszczęście okazuje się „zwykłym ludzkim nieszczęściem”, każda rodzinna patologia – zwykłą, ludzką patologią, a każde wielkie marzenie – najzwyczajniejszym i najbanalniejszym w świecie wielkim marzeniem, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
2.
Jak doszedłem do tych, bądźmy szczerzy, niezbyt głębokich myśli? Zwyczajnie, jak to w życiu. Zaczęło się od tego, że kupiłem „Książki. Magazyn do czytania”. Pismo generalnie takie sobie, ale mające przebłyski (dlatego jeszcze do niego zaglądam). Zainteresował mnie w „Książkach…” wywiad z kompletnie mi nieznanym Norwegiem, Karlem Ove Knausgårdem (rocznik 1968), którego „Moja walka. Powieść 1” miała się niebawem ukazać po polsku. Poszukałem głębiej w necie i znalazłem, co napisała na swoim blogu Katarzyna Tubylewicz http://ktubylewicz.natemat.pl/43327,pochwala-dyscypliny: „O czym opowiada „Moja walka”? Jest autobiografią i szczegółowym zapisem codzienności. W roku 2008 Knausgård zdecydował, że ma już dość wymyślania historii, chce zająć się rzeczywistością. Głównym założeniem nowej książki stało się osiągnięcie maksymalnej autentyczności, nieukrywanie niczego i …brak skreśleń. Pisarz, który uczęszczał swego czasu do bardzo prestiżowej szkoły kreatywnego pisania w Bergen twierdzi, że nieomal pozbawiono go tam zdolności tworzenia. Styl i język były tak ważne, że z tekstów znikała wszelka autentyczność, a autor miał zajmować się głównie wyrzucaniem z tekstu tego co nieudane. Zatem brak skreśleń oraz szczerość. W opisie dzieciństwa z apodyktycznym, zimnym ojcem, młodości, wyjazdu do Szwecji, związku z Lindą, bycia ojcem, który z jednej strony chce być jak najbardziej obecny w życiu swoich dzieci, a z drugiej strony walczy o czas na pisanie. Niby nic wielkiego, zwyczajność, a jednak świetna literatura, niby potok słów i strumień myśli, a jednak często rewelacyjny styl.” Zaciekawiło mnie to. Tym bardziej, że w innym miejscu wyczytałem, iż „Moją walkę” rozpoczyna „opis śmierci, od którego może zakręcić się w głowie” (tak przynajmniej twierdził recenzent portalu Esensja – i miał, jak się niebawem przekonałem, rację).
3.
Ale miało być o Prouście i anty-Proustowskim projekcie. Ten Proust to dlatego, że Norweg napisał sześć tomów, więc wszyscy od razu porównują z siedmioma tomami Prousta, na co sam Knausgård śmiało deklaruje, że nie, jego projekt miał być „anty”. Czy faktycznie? I czy słusznie? Do pewnego stopnia tak, ale… Proszę pozwolić, że zacznę od pewnej sceny, z Prousta, rzecz jasna, tyle że – dla zawikłania intrygi -komentowanej przez Nabokova. Otóż pewnej scenie z „W poszukiwaniu straconego czasu” w „Wykładach o literaturze” Vladimir Nabokov poświęcił kilka linijek, oddam mu więc na moment głos. Oddam tym chętniej, że uda się może dzięki temu przybliżyć nieco problem „Knausgård a Proust”, wyzierający z tej i owej recenzji. „To właśnie podczas przechadzek w stronę Guermantes – pisał autor „Lolity” – Marcel rozmyśla o przyszłej karierze pisarskiej, do której zniechęca go brak talentu, poczucie „własnej bezsilności, jakiego doznawałem za każdym razem, kiedym szukał filozoficznego tematu do wielkiego literackiego dzieła”. Doświadcza najżywszych, najbarwniejszych doznań, ale nie pojmuje ich literackiej wagi.” Tyle „Wykłady…”. Doznania ‘Marcela’, o jakich wspomina Nabokov i które uznaje za pełne „literackiej wagi” – i to jest tu kluczowe – dotyczą, proszę zauważyć, wrażeń odbieranych zmysłami: wzrokiem, węchem, dotykiem, smakiem, słuchem. Proustowski narrator, ‘Marcel’, wspomina „osobliwą przyjemność”, jaką mu dawały czy to „blask słońca na kamieniu”, czy „zapach przydrożny”. Tyle że nie potrafił dostrzec wartości tej przyjemności, co doprowadzało go do smutnej konkluzji: „tego rodzaju wrażenia nie mogły mi wrócić nadziei zostania kiedyś pisarzem i poetą”. W komentarzu do tej przejmującej sceny Nabokov stwierdza: „Mamy tu przeciwstawienie literatury zmysłów, czyli prawdziwej sztuki, z literaturą idei, która nie jest prawdziwą sztuką, o ile nie wyrasta z wrażeń zmysłowych. Na tę głęboką współzależność Marcel jest ślepy. Rozumuje błędnie, że powinien pisać o czymś, co ma intelektualną wartość, podczas gdy w rzeczywistości to właśnie ów system wrażeń zmysłowych, jakich doświadcza, czyni z niego stopniowo i bez jego wiedzy autentycznego pisarza.”
4.
Pamiętając o Nabokovie i jego podziale na dwa rodzaje literatury, warto pamiętać przede wszystkim właśnie o Prouście i – to jego własne słowa –„głupiej pokusie, by pisać dzieła intelektualne”. Ale warto też mieć w pamięci to, co Knausgård powiedział w wywiadzie dla „The Paris Reviev”: http://www.theparisreview.org/blog/2013/12/26/completely-without-dignity-an-interview-with-karl-ove-knausgaard/: „When I started out on Min Kamp, I was so extremely frustrated over my life and my writing. I wanted to write something majestic and grand, something like Hamlet or Moby-Dick, but found myself with this small life – looking after kids, changing diapers, quarreling with my wife, unable to write anything, really. So I started to write about that. During that process, I realized that this was material, I didn’t like it, but still, it was something, not nothing. If you read Hölderlin or Celan, and admire their writing, it’s very shameful, writing about diapers, it’s completely without dignity. But then, that became the point. That was the whole point. Not to try to go somewhere else than this. This is how it is.” Tu mamy, myślę, podobieństwo „Mojej walki” do „W poszukiwaniu…” – ponieważ jeden i drugi autor wziął w końcu na warsztat nie górną i chmurną ideę (której brakowało i której poszukiwanie okazało się bezsensowne), lecz to, czego doświadczył w pierwszym rzędzie zmysłowo i czego nawet na początku nie potrafi dokładnie opracować intelektualnie. Ale mamy tu także różnicę, bo nie jestem pewien, na ile norweski autor zgodziłby się z inną uwagą Prousta, wyrażającego niechęć, by nie rzec pogardę, dla tego, co Nabokov zwie literaturą idei, i stwierdzającego: „I może raczej po jakości języka, a nie po gatunku estetycznym da się osądzić stopień, do jakiego sięgnęła praca intelektualna i duchowa”. Niestety, dodawał Proust, „tę jakość języka (…) wielbiciele teoretyków są skorzy poczytywać za dowód niewielkiej wartości intelektualnej (…). Stąd u pisarzy prymitywna pokusa, by pisać dzieła intelektualne. Niedelikatność wielka. Dzieło z teorią w środku jest jak prezent, na którym zostawiono cenę. Mędrkują, czyli błądzą, ilekroć brak im sił, by w pocie czoła przeprowadzić wrażenie przez wszystkie kolejne fazy, które utrwalają je w końcu, uczynią wyrażeniem” (Podkr. moje – J.W.)”. Proust dodał jeszcze, że „ci wszyscy, którym odmówiono zmysłu artystycznego, czyli pokory wobec rzeczywistości wewnętrznej, mogą być wyposażeni w zdolność bezkresnych mędrkowań na temat sztuki”. Mówił też o tym, że jeśli są przy okazji „dyplomatami lub finansistami wmieszanymi w „istotę” czasów obecnych, wierzą chętnie, że literatura to igraszka umysłu na to przeznaczona, by coraz bardziej eliminować ją z przyszłości. Ten i ów życzył sobie, aby powieść stała się rodzajem przeglądu kinematograficznego spraw aktualnych. Absurdalny pomysł”. Jak ustosunkowałby się do tego Knausgård, który co prawda zauważył, że materiał najlepszy, na jaki może liczyć to te sprawy, które są „very shameful”, jak też wszystko to, co jest „completely without dignity”, ale z drugiej strony wie – mamy wszak wiek XXI i czytelnicy innego są dzisiaj rodzaju niż za czasów Prousta – że odrobina mędrkowania (byle bez Heideggeryzmów i trudnych francuskich nazwisk, których nikomu nie będzie się chciało sprawdzać nawet w Internecie) jest jak wisienka na torcie? Być może dlatego właśnie często Knausgård w „Mojej walce” nie stara się, „by w pocie czoła przeprowadzić wrażenie przez wszystkie kolejne fazy, które utrwalą je w końcu, uczynią wyrażeniem”. I pisze o tym, że coś się stało, ale nie czyni drobiazgowych uwag, mających wejść w głąb, odkryć praprzyczynę i wyciągnąć dalekosiężny wniosek. Tak widzę podobieństwa i różnice między „Moją walką”, a przynajmniej jej tomem pierwszym, a monumentalnym cyklem Proustowskim. I, owszem, złapałeś mnie, Czytelniku: ja też w tym tekście, zamiast „przeprowadzić wrażenie” z lektury i uczynić je „wyrażeniem” bardziej może jeszcze osobistym – mędrkuję. Tyle mam na swoją obronę, że tego mędrkowania świadomy jestem, a co do „wyrażenia” to może jeszcze przyjdzie na nie pora – w innym tekście, bardziej, jako się rzekło, osobistym. Prawda jest taka, że trudno o tej autobiografii pisać osobiście, w tak znacznym stopniu jest ona, jak by to Gertruda Stein powiedziała, autobiografią każdego z nas.
5.
OK, mędrkujmy więc dalej. Co jeszcze da się powiedzieć o „Mojej walce”. Wiele, na pewno, ale gdyby wybrać to, co istotne, wspomniałbym o tym, z jaką swobodą usuwa Knausgård całą tradycję pamiętnikarstwa, od „Wyznań” J. J. Rousseau, aż do pamiętników Doris Lessing, J.M. Coetzeego i jego „Scen z życia prowincji”, a także – mówi o tym Knausgård w innym jeszcze wywiadzie – dzienniki mało u nas znanego wielkiego poety norweskiego Haugego. Recenzent „The New Yorker”, James Wood w swojej świetnej recenzji z 13.08.2012, zatytułowanej „Total Recall” (http://www.newyorker.com/arts/critics/books/2012/08/13/120813crbo_books_wood?currentPage=all) dodaje jeszcze „Maltego” Rilkego oraz nietłumaczoną na polski powieść „Against Art” Thomasa Espedela, zaznaczając przy tym sumiennie ewidentne różnice między tymi tekstami, a „Moją walką”. Co tam się jeszcze czai w tle, jakie tomy i tomiki stoją w tym lineażu? Tołstoj ze „Spowiedzi”? W.G. Sebald i jego „Austerlitzem”? „Notatki z podziemia” Dostojewskiego. Przecież słowa z „Notatek…”: „Uczciwy człowiek może mówić tylko o sobie” mogłyby być mottem „Mojej walki”. Ale już nie ma podziemia. Jest tylko – i Knausgård przyznaje to bez skrępowania – powierzchnia. My jesteśmy ludźmi powierzchni, nie ma więc powodu, żebyśmy kopali w poszukiwaniu Proustowskich głębi. Lepiej – zdaje się mówić Knausgård – przyjrzyjmy się temu, co jest. Z tego dowiemy się, kim my sami jesteśmy.
6.
Powieść eseistyczna? Ma takie ambicje, ale jest raczej felietonowa. W zgodzie z tym, co Hermann Hesse napisał w „Grze szklanych paciorków”: „Żyjemy w epoce felietonu.” Ekshibicjonizm? Raczej sprzeciw wobec tabuizowanie tego, co najgłębiej ludzkie. I pragnienie, by literatura ukazywała ludzi „nawet gdyby mieli okazać się potworami” (Proust). Banalizm? Tak, o ile przyznać, że to jest dziś nurt w ogóle dominujący, więc autor, który zdobywa się na banał, jest jak najbardziej w zgodzie ze swoim, a więc i naszym czasem i nami wszystkimi, choćbyśmy nawet w cichości ducha łudzili się, że my banalni nie jesteśmy. Totalna improwizacja? Pisanie „na wariata”? Nie dajmy się na to nabrać. Knausgård to stary wyga, autor książek, które, jak można przeczytać w necie, ucieszyłyby fanów Borgesa i Calvino, a zatem autor do tego stopnia świadomy, że kiedy mówi „jestem szczery” trzeba uważać. Nie zarzucam mu kłamstwa, zwracam jedynie uwagę, że po analizach, jakimi Paul de Man rozmontował „szczerość” J. J. Rouseau z „Wyznań”, nie powinniśmy, przynajmniej czytelnicy bardziej świadomi nie powinni dawać się tak łatwo nabierać na szczerość najszczerszej nawet autobiografii. Poza tym, gdyby Karl Ove naprawdę był zwolennikiem pisania „wszystkiego, jak leci”, gdyby nie dbał o formę, nie napisałby tych zdań w „Mojej walce” (s. 247): „Od wielu lat usiłowałem pisać o ojcu, ale mi to nie wychodziło, z całą pewnością dlatego, że temat był zbyt bliski mojego życia i nie dawał się tak łatwo ująć w inną formę, która jest przecież warunkiem literatury. To jedyne rządzące nią prawo: wszystko musi się ugiąć pod formą. Jeżeli któryś z pozostałych elementów literatury, takich jak styl, intryga, tematyka, stanie się mocniejszy niż forma, jeśli któryś z nich ją sobie podporządkuje, rezultat będzie kiepski. Właśnie dlatego pisarze o wyrazistym stylu tak często piszą słabe książki. Podobnie bywa z tymi, którzy poruszają ważkie tematy. Siłę tematyki i stylu należy złamać, tylko wtedy może powstać literatura. Właśnie to łamanie nazywa się pisaniem. W pisaniu chodzi zatem bardziej o niszczenie niż tworzenie. Nikt nie wiedział tego lepiej niż Rimbaud.” A skoro o formie mowa, to dodam jeszcze wątek, który ujął mnie prywatnie. Otóż, jak przeczytałem w cytowanym już wywiadzie w „Książkach”, Knausgård chciał początkowo zatytułować swój cykl, a przynajmniej jego tom pierwszy „Argentyna”. W hołdzie dla „Dzienników” Gombrowicza, wielkiego teoretyka formy. Bo dla Knausgårda „Dzienniki”, czytane po norwesku, o czym też mówi w wywiadzie dla „Ksiażek”, to „było jak objawienie”. Objawienie, które, jak dodał, ukazało mu „wielkie możliwości dla pisarza”. Zwykle wszelkie „wątki polskie” ignoruję, ten jeden podkreślam – ze względu na ciekawy trop (to by było coś: zestawić „Dzienniki” z „Moją walką”) i na Gombrowicza.
7.
Co dla dzisiejszego czytelnika, w dobie pośpiechu i powszechnego deficytu czasu najważniejsze: mimo objętości, bardzo szybko skończyłem tom pierwszy „Mojej walki” Knausgårda. To się po prostu świetnie czyta. Wiem już też, w czym tkwi fenomen tej książki. Wbrew temu, co wypisują nieznający się na rzeczy recenzenci, który nie rozpoznaliby bestsellera, nawet gdyby się na nim poślizgnęli, ta książka była skazana na stanie się bestsellerem. Odkryłem to po zadaniu temu tomowi kilku pytań z listy, według której analizuję z ludźmi sceny i rozdziały ich książek tworzonych na warsztatach pisania bestsellerów, które prowadzę. Jaki jest bohater „Mojej walki”? Miły, nijaki, czy może jednak fascynujący. Oczywiście, jak przystało na bestseller, bohater jest tutaj fascynujący. Czemu jest fascynujący? Ponieważ – jak każdy taki bohater – ma tzw. sprawę z przeszłości (historia z ojcem), ma cel („zakasować wszystkich” na polu literatury), ma własny system wartości (wciąż podkreśla, jaki to jest inny od otoczenia ze swoją wrażliwością i sposobem myślenia), ma potężnego, silniejszego od niego samego wroga (ojca, a potem cień ojca, kładący się na całym jego życiu i niszczący go tak, jak za życia niszczył go ojciec), a wreszcie nasz bohater, Karl Ove sam sobie jest najgorszym wrogiem (nazywa się „królem bylejakości” i powtarza, że ciągle miał poczucie, że nic mu się nie uda, że musi ponieść klęskę). Do tego mamy w „Mojej walce” dużo opisów pracy (szorowanie domu, wszelkie sprzątania; czasem nawet na granicy obsesji; a ludzie, jak słusznie stwierdził Stephen King w „Pamiętniku rzemieślnika” nie wiedzieć czemu uwielbiają czytać o tym, jak ktoś pracuje, męczy się). Do tego atrakcyjna, „sexy” lokalizacja (wspaniałe opisy norweskiej prowincji i niektórych szwedzkich miast, uliczek czy mieszkań, w których Knausgård pojawił się na krócej lub dłużej). Do tego dużo zmysłowych, drobiazgowych przedstawień świata i zawsze w połączeniu z emocjami bohatera i często też jego myślami (więc są to tzw. żywe dekoracje, wiążące z tą opowieścią i dodające jej smaku, uroku). W dialogach nieco może ta proza kuleje, są dość suche, ale zdarzają się też – nikt nie może być na to głuchy – i dowcip i błyskotliwa uwaga, w sumie nie jest więc wcale tak źle z tymi dialogami. Tym bardziej, że w dialogach są tu też niemal zawsze konflikty, czyli to, co w bestsellerowych dialogach być powinno. W całej książce jest też szczypta łatwego do zrozumienia poczucia humoru (np. opowieść o nauczycielu-nudyście, który napisał i wyrecytował publicznie wiersz-pochwałę krzywego penisa; albo szybka interpretacja tlącego się peta w butelce jako dzieła sztuki pt. „Kotlet i piwo w ogrodzie” – parodia dzisiejszych interpretacji sztuki współczesnej). Oczywiście, są też emocje, mnóstwo emocji. Bo od początku historia mówi o traumie, lękach, codziennych patologiach i generalnie jest wywlekaniem na światło dzienne tego, co najbardziej poruszające, a co zwykle zostaje utajnione. Znakomity są też początek książki – opis umierania, medytacja o śmierci – i koniec – wizyta Knausgårda w domu pogrzebowym, rzut oka na zwłoki ojca i te kilka zdań: „Teraz widziałem to, co pozbawione życia. Widziałem, że nie ma już żadnej różnicy między tym, co kiedyś było moim ojcem, a stołem, na którym leżał, podłogą, na której stał stów, gniazdkiem w ścianie pod oknem czy kablem biegnącym do kinkietu. Bo człowiek jest jedynie formą wśród innych form, w których nieustannie wyraża się świat, nie tylko żywych, lecz również martwych, zapisanych na piasku, kamieniu, wodzie. A śmierć, którą zawsze uważałem za najważniejszą wielkość w życiu, mroczną i pociągającą, nie była już niczym więcej, niż pęknięta rura, z której kapie woda, gałąź łamiąca się na wietrze czy kurtka, która ześlizguje się z wieszaka i spada na podłogę”.
8.
Myślę o tym, co o „Mojej walce” przeczytałem przez ostatnie dni i wracam jeszcze do recenzji Jamesa Wooda w „The New Yorker”, która to recenzja wydaje mi się z dotychczas opublikowanych najlepsza, ale też – i z tego powodu do niej wracam – jak gdyby nie ukończona. Zaczyna się ona od przypomnienia szkicu Waltera Benjamina „Narrator”. Napisał Woods: „Walter Benjamin, in his great essay “The Storyteller,” written in the nineteen-thirties, argues that classic storytelling is structured around death. It is the fire at which listeners warm their hands. But these days, he suggests, that hearth is cold and empty. Benjamin notes that death has disappeared from contemporary life, safely shuffled away to the hospital, the morgue, the undertaker. Instead of the news of death, there is just news—the “information” that we get so easily in newspapers. “If the art of storytelling has become rare, the dissemination of information has had a decisive share in this state of affairs,” Ciekawy trop i sięgam zaraz po „Anioła historii”, zbiór, w którym mam „Narratora. Rozważania o twórczości Mikołaja Leskowa”. A tam po pierwsze uwaga (przeł. Krystyna Krzemieniowa): „Najpłodniejszym źródłem myślenia o wieczności od dawien dawna jest śmierć.” A potem to, o czym wspominał Wood, a co tak wygląda w polskiej wersji eseju: „A zatem powieść jest ważna nie dlatego, że, np. pouczająco, przedstawia nam cudze losy, ale z tej racji, że ów cudzy los, dzięki płomieniom, które go pochłaniają, oddaje nam ciepło, którego nie możemy uzyskać od naszego własnego losu. Do powieści pociąga czytelnika nadzieja, że śmiercią, o której czyta, ogrzeje swe dreszczem chłodu wstrząsane życie”. Wcześniej zaś stwierdza Benjamin: „Śmierć sankcjonuje wszystko, co może opowiedzieć narrator. Śmierć użycza mu autorytetu”. Słowa Benjamina z eseju o narratorze tak bardzo pasują jako narzędzie do odczytania „Mojej walki”, że Woods bez wahania stwierdza: „Are there serious contemporary writers who remind us of our mortality? The forty-three-year-old Norwegian novelist Karl Ove Knausgaard is certainly one. His long, intense, and vital book “My Struggle” (Archipelago; translated by Don Bartlett) is so powerfully alive to death that it sometimes seems a kind of huge, ramshackle annex to Benjamin’s brief thesis.” Tekst Wooda jest błyskotliwy i kończy się zręczną konkluzją, dotyczącą ostatnich zdań książki: „These are the concluding sentences of the book—placid, plain, achieved. They have what Walter Benjamin called “the epic side of truth, wisdom.” Mourning, for Knausgaard, involves an acceptance that we are all things in the end, and that, like things, even the people we have known and loved and hated will slowly leak away their meaning. Death and life finally unite, married in their ordinariness.” Tekst Wooda jest błyskotliwy, ale mnie bardziej interesuje w tej chwili Benjamin. Przeczytałem „Narratora” dwukrotnie, z ołówkiem w ręku. Nie wszystko w tym szkicu jest dla mnie jasne (i nie pomaga tom „Sprawiedliwość na końcu języka. O czytaniu Waltera Benjamina” Adama Lipszyca, pisany równie talmudycznym językiem), ale niektóre zdania, obrazy, metafory są proste i uderzające. Tak proste i uderzające, że aż dziwi, czemu Wood nie skorzystał z nich bardziej i nie wyciągnął przynajmniej jeszcze jednej kwestii na światło dzienne. Otóż Benjamin zdaje się w swoim szkicu nie pamiętać miejscami o narratorze Prousta czy Tołstoja, dlatego może pozwolić sobie na stwierdzenie dość autorytarne (fragment VI, jego zakończenie): „Jeśli przekazywana historia jest wolna od wyjaśnień, oznacza to już połowę sukcesu w sztuce narracji”. Następnie zaś, jak gdyby chcąc uzasadnić tę tak radykalną postawę, cały fragment VII poświęca Benjamin najlepszemu, jego zdaniem, przykładowi na to, że brak wyjaśnień dodaje mocy opowieści. Pisze: „Pierwszym narratorem Greków był Herodot. W czternastym rozdziale trzeciej księgi swoich „Historii” umieścił opowieść, z której można wiele się nauczyć. Dotyczy Psammenita.” Dalej idzie streszczenie i jest o tym, jak to Psammenit, król Egiptu został pokonany przez króla Persów Kambyzesa, dostał się do niewoli i był tam na rozmaite sposoby psychicznie dręczony. M.in. wydał Kambyzes rozkaz, by ustawiono Psammenita przy drodze, którą Persowie szli w pochodzie triumfalnym, w otoczeniu niewolników i niewolnic, wśród których była też córka Psammenita. Egipcjanie, których Persowie zmusili, by wraz z Psammenitem oglądali tę królewską hańbę, lamentowali i współczuli Psammenitowi, ten jednak stał nieporuszony. Stał też nieporuszony, bez cienia emocji na twarzy, gdy pokazano mu syna prowadzonego na stracenie wraz z innymi egipskimi wojownikami. Coś przełamało się jednak w starym królu, gdy wśród pojmanych dostrzegł starego sługę. Wtedy Psammenit zaczął – jak to ujmuje za Herodotem Benjamin – „bić się pięściami po głowie i okazywać oznaki najgłębszego smutku”. „Z historii tej – stwierdza autor „Pasaży” – można wywnioskować, na czym opiera się prawdziwa narracja.” Następnie Benjamin przywołuje Montaigne’a, który zajął się sceną z Psammenitem i zadał pytanie, czemu król egipski skarży się dopiero na widok sługi? Odpowiedź Montaigne’a była, można powiedzieć, racjonalnie bez zarzutu: „Ponieważ był już przepełniony smutkiem, trzeba więc było niewiele, by pękła tama”. Benjamina jednak ten Montaigne’owski racjonalizm nie zadowala. „Ale można by też – dodaje – powiedzieć: „Króla nie wzrusza los królewskich dzieci, bo to jest jego własny los”. Albo: „Wiele z tego, co nie porusza nas w życiu, porusza nas na scenie; a ten sługa był dla która tylko aktorem”. Albo: „Wielki ból spiętrza się, do załamania dochodzi w momencie odprężenia. Widok sługi był takim momentem”.” Najważniejsze jednak słowa w tym fragmencie to te: „Herodot niczego nie wyjaśnia. Jego sprawozdanie jest nadzwyczaj suche. Dlatego ta historia dawnego Egiptu potrafi jeszcze po tysiącleciach budzić zdumienie i refleksję. Przypomina ziarna, które przez tysiąclecia bez dostępu powietrza leżały zamknięte w komnatach piramid i do dzisiaj zachowały moc kiełkowania”. QED, można by dopisać po tych słowach. To jest ta lekcja z Herodota, o której wspominał Benjamin na początku fragmentu VII. Lekcja, jak sam to nazywa na początku już VIII fragmentu, „powściągliwości”. „Powściągliwości”, która sprawia, że opowieść jest „niedostępna dla analizy psychologicznej” – przez co jest najlepsza z najlepszych i najtrwalsza z najtrwalszych. Czy faktycznie taka opowieść, taka narracja – ogołocona, pozbawiona elementów analizy i skupiona jedynie na gestach (czysty behawioryzm, rzec można) – faktycznie jest „lepsza” od takiej, dajmy na to, narracji Prousta, pełnej, jak wiemy, subtelnych psychologicznych odkryć, olśnień, cieniowań i nizanych jak paciorki duchowych rewelacji? Na pewno nie. Jeśli jednak pisarz nie ma zdolności do snucia psychologicznie wiarygodnych, głębinowych rozważań, dokopujących się najgłębszych motywów w zachowaniu swoich bohaterów, lepiej zrobi, jeśli powstrzyma się i pójdzie tropem Herodota. Albo też bliższego nieco w czasie Raymonda Carvera. Czy –wróćmy do bohatera tego szkicu – Knausgårda. Autor „Mojej walki” – jeśli patrzeć na jego dzieło pod kątem zamieszczonych w nim psychologicznych rewelacji – Proustem zdecydowanie nie jest. Prędzej przekonanym o wadze szczerości Herodotem, który nie odważa się snuć przypuszczeń co do tego, jakie psychologiczne niuanse kryją się za poszczególnymi czynami. (Na marginesie: Herodot nie snuł takich rozważań nie tylko dlatego, że był wielkim narratorem, jak sugeruje Benjamin, lecz przede wszystkim dlatego, że był historykiem, czy, jak by to Kapuściński powiedział, reporterem. A historyka czy reportera od powieściopisarza to właśnie różni, że nie pozwalają oni sobie na pisanie o tym, o czym nie wiedzą i o czym nie ma przekazów. Historyk może jedynie – jak ujął to E. M. Foster w „Aspects of the Novel” – dotknąć tego, co na widoku, co materialne, jak bicie się pięściami po głowie, o czym prawdopodobnie wspominały znane historykowi przekazy. Reporter także nie powinien zmyślać niczego na temat uczuć, o których nie słyszał niczego pewnego. Takie zmyślanie to domena powieściopisarstwa. Narrator-powieściopisarz może w tej materii więcej niż narrator-historyk.) Ale wróćmy do Knausgårda i „Mojej walki”, bo czas na podsumowanie. Proustem Knausgård nie jest. Tym niemniej dzieło jego, jak dzieło Prousta, stanowi przypadek szczególny. Jest wyjątkowe do tego stopnia, że trzeba by chyba powiedzieć, iż „stwarza smak, wedle którego chciałoby być oceniane” (Coleridge). Skąd ta pewność? Przypomnijcie sobie słowa Hitchcocka o tym, że dobra opowieść jest jak życie, z którego usunięto wszystkie nudne momenty. Prawda to? Nikt nie zaprzeczy. A jednak Knausgårdowi udało się zostawić takie „nudne momenty” (cudzysłów konieczny, bo czy one są faktyczne nudne, czy tylko wydają się takimi na pierwszy rzut oka, przy pierwszym czytaniu, to inna sprawa i wcale nie łatwa do rozstrzygnięcia), a jednak w tym wypadku dobra opowieść nic nie straciła na sile. Dlatego twierdzę, że „Moja walka” stwarza pewną nową jakość w pisarstwie i otwiera nowe możliwości dla wszystkich tych, którzy przyjdą po Knausgårdzie. Stwarza je tak, jak „Dziennik” Gombrowicza stworzył je dla Knausgårda i wielu innych. Ta nowa jakość, to pisarskie odkrycie świata – a każda wielka literatura pomaga nam dostrzec świat, który, jak nam się zdaje, widzimy, ale którego nigdy nie dostrzegamy naprawdę – to dar. I, co by nie mówić, wielka, porywająca sztuka.
Koniec i bomba!
A kto czytał ze znajomością sztuczek,
ten nie będzie jak zaskoczony żuczek.
Karl Ove Knausgård, „Moja walka. Powieść 1”. Przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014. (UWAGA! To tłumaczenie jest tak dobre, że prawdopodobnie książka ta brzmi po polsku nawet lepiej niż w oryginale. To jej dodatkowa zaleta, za co podziękowania dla Iwony Zimnickiej.)
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.