J.W.: Powiedz coś o sobie, na dobry początek.
Iwona Grodzka-Górnik: Urodziłam się w Złotowie dwie pary dekad temu, dorastałam w Szczecinie, a przed szesnastoma laty przeprowadziłam się do stolicy. Obecnie mieszkam w Pieńkowie pod Warszawą, ale jak spojrzeć na mapę, to w zasadzie nad Warszawą. Mam fajnego męża, dwoje wspaniałych dzieci – trzynastoletniego syna, genetycznie obciążonego miłością do piłki nożnej (pod tym względem nigdy nie zrozumiem facetów) i sześcioletnią córkę – artystkę i mądralę (mówią, że jedno i drugie ma po mamie, ale ja uważam, że tylko „jedno”). Mam jeszcze psa: dwuletniego biszkoptowego spaniela–powsinogę i… pięćset metrów do Wisły. Zawodowo od wielu lat usiłuję spełniać się w bankowości, ale lepiej mi wychodzi spełnianie się w pisaniu.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
IGG: Pisanie było mi bliskie odkąd nauczyłam się trzymać w ręku długopis. Pierwszy wiersz napisałam mając osiem lat. Ale „prawdziwą” pisarką poczułam się, gdy byłam nastolatką. Wiadomo: hormony. W liceum nie nadążałam z kupowaniem zeszytów. Potrzeba pisania była dla mnie czymś tak naturalnym jak oddychanie czy jedzenie. Pisałam, gdy byłam smutna, zła, szczęśliwa i zakochana. Zawsze wtedy, gdy w grę wchodziły emocje. Nie rozumiałam tego, ale też nie potrzebowałam rozumieć. To było we mnie, w środku, gromadziło się, kumulowało, by w naturalny sposób spłynąć na papier. Ważne było tylko to, że czułam się z tym dobrze. Głównie pisałam wiersze, czasem powstawały też opowiadania i listy. A potem był dom, praca, dzieci… codzienne obowiązki, które skutecznie schłodziły moją pisarską wenę. Powiesiłam ją więc na wieszaku, jak starą, niemodną ale ulubioną sukienkę (bo przecież sama ją uszyłam) i schowałam do szafy na strychu, w nadziei, że kiedyś moda powróci… powrócą tamte ciepłe dni. Tę „sukienkę” wyciągnęłam dopiero po kilkunastu latach… patrzyłam na nią z tęsknotą…. i byłam z siebie dumna. Wróciły piękne wspomnienia. Na nowo zapragnęłam „szyć”. Na nowo zapragnęłam pisać.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
IGG: Uważam, że w pisaniu, tak samo jak w każdej innej dziedzinie: malowaniu, rzeźbieniu, kręceniu filmów, czy tworzeniu spektakli teatralnych, najważniejsza jest satysfakcja. W bardzo szerokim tego słowa znaczeniu. Kiedyś chciałam zostać aktorką. Przez kilka lat w czasach licealnych byłam mocno związana z amatorską grupą teatralną, z którą wystawialiśmy sztuki na deskach jednego ze szczecińskich teatrów. Piękne, niezapomniane czasy: widownia wypełniona po brzegi, światła, kostiumy, atmosfera, trema…. a gdy kurtyna idzie w górę, nagle znika stres, a ty wcielasz się w rolę swojego bohatera, czujesz i zachowujesz się tak jak on, zapominasz o swoich kłopotach i rozterkach. Nie musisz kończyć medycyny, aby być lekarzem, ani żałować, że nie urodziłeś się kilkaset lat wcześniej, aby być rycerzem okrągłego stołu. Po prostu zakładasz zbroję i nim jesteś. Możesz być kim chcesz. A kiedy kurtyna opada, słyszysz gromkie brawa i owacje. Czujesz satysfakcję swoją i widza. Ostatecznie nie związałam swojego życia zawodowego z teatrem, ale pisząc, podświadomie łączę się z nim. I to nie tylko jako aktor, ale też jako reżyser i scenarzysta. To niesamowite uczucie, jak spod napisanych zdań wyłaniają się przed tobą sceny, które możesz zobaczyć oczyma wyobraźni, możesz je ustawiać i sterować nimi. A jeśli masz ochotę, wcielasz się w któregoś z bohaterów, patrzysz jego oczami, odczuwasz jego emocje. Lub po prostu oglądasz wszystko z zewnątrz jak film na ekranie. Chciałabym, aby to samo mógł poczuć czytelnik. Aby czytając, miał wrażenie, że ogląda film. Fajny, wciągający film. Jak już wspominałam, dla mnie w pisaniu najważniejsza jest satysfakcja. I to w szerokim tego słowa znaczeniu. Czyli nie tylko pisarz jako twórca ma być zadowolony, ale również odbiorca w osobie czytelnika. Bo przecież nic tak nie dodaje skrzydeł, jak świadomość, że to co robisz, podoba się innym.
J.W.: Jak trafiłaś na warsztaty pisarskie?
IGG: Najpierw trafiłam na warsztaty teatralne. Kilka lat temu po prostu zatęskniłam za moimi nastoletnimi marzeniami, którym nie dałam nawet szansy się spełnić. Ot, tak, zrezygnowałam z nich i jeśli czegokolwiek mogłabym w życiu żałować, to właśnie tego, że przynajmniej nie spróbowałam. Zapisałam się na tamte warsztaty nie po to, by zostać aktorką, ale po to, by poprzebywać trochę z ludźmi, którzy kochają to, co ja kochałam kiedyś. Chciałam znów wtopić się w ten wewnętrzny teatralny świat, oderwać się od codziennej rzeczywistości, poczuć, że robię coś dla siebie, choćby tylko raz w tygodniu przez dwie godziny. Polecam! Fantastyczna odskocznia. Jednak po kilku miesiącach tamte spotkania przerodziły się w zajęcia przygotowujące do egzaminów na uczelnie teatralne, więc z nich zrezygnowałam. Ale jednocześnie szukałam czegoś, co w równym stopniu zaspokoiłoby mi moją potrzebę obcowania z ludźmi takimi jak ja. Aktorstwo odpadło – w końcu dotarło do mnie, że na to powinnam się zdecydować piętnaście lat wcześniej, w tańcu zawsze kręcił mnie tylko folklor, a do Mazowsza byłam za stara, więc pozostało pisanie. I takim to oto sposobem, po dogłębnej dedukcji i szczegółowej analizie własnego JA, trafiłam na warsztaty pisarskie.
J.W.: Dlaczego zostałaś na warsztatach?
IGG: Głównie dla ludzi, których tam poznałam, bo przecież nie po to, by się czegoś nauczyć. Wtedy wychodziłam z założenia, że aby zostać pisarzem, wystarczy umieć składać zdania. Przeczytałam w życiu kilka ton książek, więc wiedziałam jak wygląda narracja i dialogi. Potrzebny był tylko pomysł i powieść gotowa. Zresztą, początkowo nie miałam ambicji napisania książki. Chciałam pisać, żeby pisać. Krótkie historyjki, opowiadania, wiersze, spisywać wydarzenia z życia…. te ważne i te zabawne. Dla siebie i może dla potomności. I chciałam mieć możliwość obcowania z ludźmi, którzy robią i lubią to co ja. Słuchać ich opinii i dzielić się wrażeniami. Dopiero po kilku spotkaniach naszło mnie na napisanie czegoś dłuższego niż opowiadanie. Na jedne z pierwszych zajęć przyniosłam swoje wiersze. Pomyślałam sobie, że skoro ja byłam w nich zakochana, innym również się spodobają. To tak, jakbym chciała się pochwalić tą starą sukienką, która od wielu lat wisiała w ciemnym kącie mojej szafy, a z której tak bardzo byłam dumna. I wtedy usłyszałam pierwszą krytykę – „owszem, nawet niczego sobie, z daleka wygląda ładnie, ale gdy się dokładniej przyjrzeć, zauważa się niedociągnięcia: przekrzywiony szew, zamek nie tak wszyty, wystające nitki, pod spodem siepiący się materiał, niedokładnie podcięte pachy, nierówno obrębione dziurki do guzików. Masz zadatki na dobrego krawca, ale trochę musisz się w tym fachu podszkolić. Te warsztaty pomogą ci nie tylko projektować i szyć sukienki dla siebie, pomogą ci również w tworzeniu całych niepowtarzalnych kolekcji, którymi będą zachwycać się inni”. Tere fere – pomyślałam wtedy, ale zaintrygowało mnie to, więc zostałam. I nie żałuję.
J.W.: Czego nauczyłaś się przede wszystkim na warsztatach?
IGG: Dzięki warsztatom zaczęłam patrzeć na książki nie jak czytelnik, tylko jak pisarz. To znaczy nie jak odbiorca, dla którego ważne jest zadowolenie z efektu końcowego, ale jako konstruktor, który do tego zadowolenia ma doprowadzić. Gdy spoglądam na swój ulubiony zegarek, nie zastanawiam się jak został zrobiony. Dla mnie ważne jest, że jego filigranowa obudowa nabijana błyszczącymi cyrkoniami świetnie prezentuje się na moim nadgarstku, ma wyraźny cyferblat z datownikiem i pięknymi złotymi wskazówkami i podaje dokładny czas. Ale już jako zegarmistrz muszę wiedzieć o tym zegarku wszystko i muszę umieć go zbudować. Jeśli więc chcę być pisarzem, muszę się nauczyć z jakich elementów składa się książka i jak te elementy ze sobą połączyć, aby móc wywołać zadowolenie czytelnika, czyli sprawić, że to co czyta, zainteresuje go i wciągnie. Bo książka, i trzeba to powiedzieć dużymi literami, przede wszystkim musi być WCIĄGAJĄCA! Czy można nauczyć się tego na warsztatach pisarskich? Zdecydowanie TAK, jeśli oczywiście bardzo się chce.
J.W.: Jak wpadłaś na pomysł napisania akurat takiej powieści?
IGG: Nasze życie jest pełne atrakcyjnych kąsków, które z powodzeniem można wrzucać do książek. Kwestia tylko obróbki i nadania im dodatkowego smaku, aby wyostrzyć zmysły czytelnika. Wybrałam sobie kilka soczystych kawałków, naszpikowałam je różnymi przyprawami, upiekłam a potem wyłożyłam na talerz i udekorowałam, najładniej jak umiałam. Zależało mi na tym, żeby trafić w różne gusta, więc jest trochę na słodko, trochę na ostro, a i parę pieprznych kąsków też się znajdzie.
J.W.: Co było najprzyjemniejsze w pisaniu tej książki?
IGG: Najprzyjemniejsze dla mnie było to, że pisząc tę książkę miałam wrażenie, jakbym ją czytała. Niesamowite uczucie. Pisałam jedno zdanie i nie wiedziałam jakie będzie następne, dopóki na końcu poprzedniego nie postawiłam kropki. Miałam oczywiście plan – w zasadzie to nawet miałam ich kilka, ale wszystkie rozjeżdżały mi się na klawiaturze, dlatego w końcu dałam sobie z nimi spokój. Wiedziałam tylko w których miejscach mają się pojawiać moi bohaterowie, ale już drogę wybierali sobie sami. Po prostu w pewnym momencie przestałam nad tym panować. Do pewnego stopnia nie ubolewałam z tego powodu, bo fajnie było patrzeć jak sobie radzą w różnych sytuacjach, zwłaszcza że jeśli tylko chciałam, byłam tam razem z nimi. Mogłam wtedy realizować swoje aktorskie marzenia, i choć tylko wirtualnie, to i tak było to przyjemne uczucie.
J.W.: Co było najtrudniejsze w pisaniu tej książki?
IGG: Ano właśnie. To co przyjemne, nie zawsze jest łatwe. Tak jak z wychowaniem dzieci. Przyjemność, owszem – wielka, ale jeśli im za dużo pozwolisz, wejdą ci na głowę. Czasem musiałam się nieźle natrudzić, aby wyciągnąć swoją bohaterkę z dziwnych sytuacji, zwłaszcza z tych, które nie chciały mieć nic wspólnego z fabułą. Ale mimo wszystko było to przyjemne.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć? Miałaś chwile zwątpienia?
IGG: To był kolejny problem – ta książka nie chciała dać się szybko skończyć. Po pierwsze dlatego, że niemal do ostatniej strony nie wiedziałam jakie będzie zakończenie, a po drugie… no cóż, bardzo się z nią zżyłam. I do tego cała masa momentów zwątpienia – nie umiem, nie wiem jak, nie dam rady, Boże, co dalej? – przeradzających się w chwile niepisania, których było tak wiele, że gdyby je wszystkie połączyć, wyszłoby chyba ładnych kilka miesięcy. To było irytujące: chcesz, a nie możesz, wiesz, co pisać, a nie wiesz jak… Jednak okazuje się, że to przypadłość większości pisarzy – kwestia tylko indywidualnej diagnozy. Tego między innymi można nauczyć się na warsztatach. W moim wypadku najczęstszą przyczyną był za bardzo rozjeżdżający się plan. Wtedy dobrym lekarstwem okazywało się, jak to nazwałam: szczegółowe planowanie krótkoterminowe – najdalej dwa kolejne rozdziały.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
IGG: Moja opatentowana instrukcja samo-motywacji brzmi tak: najpierw dobrze się wyśpij, zjedz pożywne śniadanie, obejrzyj poranne wiadomości, a potem zrób sobie kawę i usiądź przed komputerem. Sprawdź wiadomości na skrzynce mejlowej, odpisz komu tam trzeba, przejrzyj fejsbuka, napisz kilka postów i przeczytaj dziesięć ostatnio napisanych stron swojej powieści. W międzyczasie wypij kawę, póki jeszcze ciepła. Następnie idź do kuchni, zrób sobie dużą herbatę w termosie i postaw ją obok komputera. A teraz uwaga: musisz wykonać cztery najważniejsze czynności przed zabraniem się do pisania: po pierwsze dobrze się wysikaj, po drugie: wyłącz komórkę i schowaj ją do szuflady, po trzecie: odłącz ruter od zasilania i schowaj obok komórki, a po czwarte: po prostu przyklej się do krzesła. Jeśli ściśle zastosujesz się do tych zaleceń, jest szansa, że napiszesz jednym ciurkiem kolejnych co najmniej dziesięć stron, bo nie będziesz miał nic lepszego do roboty. Czynności powtarzaj systematycznie a wejdą ci w krew. Przetestowane i sprawdzone – naprawdę działa. Dużą rolę odgrywała również motywacja zewnętrzna przy nieodłącznym, sławetnym już naszym warsztatowym pytaniu: „jak minął twój pisarski tydzień?” Słyszysz, że inni mają napisanych po kilkadziesiąt stron i zazdrość cię zżera, bo ty masz ich zaledwie kilka lub wcale. Wtedy do głosu dochodzi twoja ambicja: weź się, kur…teczka do roboty, bo obciach.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę?
IGG: Chyba powinnam mówić o sporym szczęściu, ponieważ pierwszy wydawca zaprosił mnie na spotkanie po niespełna trzech tygodniach od otrzymania maszynopisu. A trzeba zaznaczyć, że to jedna z większych firm wydawniczych w Polsce. Cały czas noszę w pamięci tamtego mejla, w którym przeczytałam, że mój tekst jest sprawnie napisany, mój styl naprawdę wciągający, a pani wydawca chce ze mną o tym porozmawiać osobiście. I jak tu nie skakać z radości? Obdarzono mnie nie tylko wielkim wyróżnieniem, ale też sporym kredytem zaufania. A w dzisiejszych czasach często trudno o kredyt. Wiem, bo pracuję w banku. Powinnam jeszcze wspomnieć o tym, że pani wydawca wraz z moim tekstem dostała również informację o moim uczestnictwie w warsztatach pisarskich, co niewątpliwie miało niemały wpływ na jej tak szybką reakcję.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
IGG: Swoją książkę przekazałam tylko jednemu wydawnictwu. Zostałam zaakceptowana, więc nie musiałam dalej szukać. Aczkolwiek na kilka dni przed umówionym spotkaniem na podpisanie umowy przypadkiem trafiłam na panią z innego dużego wydawnictwa, która poprosiła o mój tekst. Bardzo szybko go przeczytała i również zaproponowała współpracę. Nie ukrywam, że przez chwilę się wahałam, ale ostatecznie zdecydowałam pozostać przy pierwszym. W końcu byliśmy już po słowie. Jestem jednak przekonana, że gdyby mi tak łatwo nie poszło, nie poddałabym się tylko szukała do skutku. Bo przecież marzenia są po to, by je spełniać.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą, co jest w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
IGG: Najlepsze jest oczywiście to, że chcą cię wydać. Na samą myśl, że niebawem będziesz trzymał w rękach swoją pierwszą książkę, mocniej bije ci serce i rozpiera cię duma. Nie możesz się doczekać, kiedy zobaczysz swoje nazwisko na okładce i poczujesz zapach świeżo drukowanych kartek z tekstem, który sam napisałeś. Najtrudniejsze natomiast, hmm… – przekonanie redaktora do twojej wizji książki. Niestety pod tym względem miałyśmy z panią redaktor lekko rozbieżne zdania. Po pierwszej redakcji miałam wrażenie, że z mojego tekstu zrobiono coś, co nie było do końca moje. Nie mam tu na myśli poprawek stylistycznych czy językowych, tylko ingerencję w sam styl pisania, a przez to czasem ingerencję w uczucia i emocje bohaterów. Obecną formę książka zawdzięcza trwającemu wiele godzin spotkaniu z panią redaktor, na którym omówiłyśmy wszystkie poprawki budzące kontrowersje. Czasem ona musiała przekonać mnie, czasem ja ją, ale ostatecznie obie byłyśmy zadowolone. A ja w szczególności.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
IGG: Choć za chwilę miną dwa miesiące odkąd książka pojawiła się na rynku, ciągle nie mogę się do niej przyzwyczaić. Jakbym nie wierzyła, że naprawdę jest moja. Czasem mam wrażenie, że to wszystko mi się przyśniło. Biorę ją do ręki, oglądam, czytam: Boże! Ja to napisałam? Niesamowite! I te wszystkie wspaniałe recenzje… I to, że nie spada z listy TOP10 w księgarniach Weltbid…. Mejle z gratulacjami… Telefony: kiedy będzie następna? Wow… Dla takich chwil warto żyć. Dla takich chwil warto pisać.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki?
IGG: Po takich recenzjach? No pewnie. Przecież nic tak nie dodaje skrzydeł, jak świadomość, że to co robisz podoba się innym, prawda? Jestem w trakcie pisania kontynuacji „W niebie na agrafce”. Sama byłam ciekawa jak potoczą się losy bohaterów: co z obrazem, co z ojcem, co z miłością? Zdradzę tylko, że: będzie się działo.
J.W.: Jak myślisz, dla kogo są warsztaty pisarskie? Kto najbardziej może na nich skorzystać?
IGG: Odpowiedź na te pytania można znaleźć niemal w każdej mojej poprzedniej odpowiedzi. Dla kogo są warsztaty? Dla takich ludzi jak ja, czyli dla wszystkich, którym bliskie jest pisanie i którzy chcą realizować swoje literackie marzenia. I tu znów przypomina mi się tamta „stara sukienka”. Jeśli chcesz być dobrym „krawcem”, czujesz, że to twoja pasja, to te warsztaty są dla ciebie. One pomogą ci nie tylko projektować i szyć „ubrania” dla siebie, ale pomogą ci również w tworzeniu całych niepowtarzalnych kolekcji, którymi będą zachwycać się inni. A tamto: „tere fere” cofam.
Zdjęcia z archiwum Autorki.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.