Jakub Winiarski: Cześć, Dorota. Przedstaw się, proszę. Powiedz kilka słów o sobie. Kim jesteś z zawodu? Co robisz obecnie? Jakie masz hobby? Czyżby literaturę? (Śmiech.)
Dorota Ponińska: Cześć, Kuba. Skończyłam Polonistykę na UW, a zawodowo przez kilkanaście lat zajmowałam się PR-em i komunikacją. I nawet lubiłam to zajęcie, ale nagle zaczęło mi się wydawać dość jałowe, powtarzalne i nudne. Wtedy wróciłam do dawnych zainteresowań, zaczęłam studiować Stosunki Międzykulturowe na Orientalistyce i uznałam, że moje miejsce w życiu jest raczej w obszarze kultury, niż biznesu. I tego się trzymam. Teraz pracuję nad drugim tomem mojej trylogii, w perspektywie mam trzeci. Jestem w tej dobrej sytuacji, że połączyłam hobby z pracą: czytam i piszę o tym co mnie interesuje.
J.W.: „Podróż po miłość”, twoja debiutancka powieść, właśnie się ukazała. Bogata, obejmująca rozległe panoramy, nietypowa. Skąd pomysł na tę książkę?
D.P.: Trochę z zachwytu bogactwem kultury Orientu, a trochę z podróży. Pojechaliśmy parę lat temu z moim mężem samochodem do Turcji i przejechaliśmy ją od wybrzeża Egejskiego aż do azjatyckich stepów i Kapadocji. Ten kraj z miejsca mnie oczarował niezwykłą serdecznością i gościnnością ludzi, oszałamiającym nagromadzeniem zabytków i śladów przeszłości, nakładaniem się warstw poszczególnych cywilizacji i kultur – starożytnej greckiej, bizantyjskiej, seldżuckiej, osmańskiej… Wielkim odkryciem był dla mnie Adampol, polska wieś nad Bosforem, w której poznaliśmy jej niezwykłe dzieje z ust potomka pierwszych osadników. To nagromadzenie różnych wrażeń, poznanych historii, egzotyki i urody tego kraju domagało się specjalnej formy wyrazu – epickiej.
J.W.: Nie obawiałaś się tej epickości? Tego ogromu pracy, zbierania materiałów, budowania świata? Co było pociągającego w perspektywie napisania czegoś wielkości „Wojny i pokoju”, bo zdaje się, że taki będzie ten twój cykl, jak już powstanie?
D.P.: Początkowy plan dotyczył tylko opowieści tureckiej, propozycja napisania dalszych części padła później. Chciałam odejść od zachodniego myślenia i zanurzyć się w zupełnie innym świecie – orientalna zmysłowość i suficki mistycyzm nadawały się do tego idealnie.
J.W.: Twoja powieść to galeria postaci, wśród których są i historyczne. Masz jakąś słabość do takiego mieszania bohaterów fikcyjnych z realnie kiedyś żyjącymi? Czemu wykorzystałaś te autentyczne postacie i powiedz może, jak bardzo musiałaś zniekształcić ich historie, żeby pasowały do twojej opowieści?
D.P.: W młodości najbardziej lubiłam czytać powieści historyczne, wydawało mi się wspaniałe to, że można zobaczyć znane z historii postaci w scenach z codziennego życia. Lubię historię; rzeczywistość oglądana z dystansu wydaje mi się ciekawsza niż nasza codzienność, bo jest trochę przefiltrowana, widzimy to, co najistotniejsze, syntezę czasu. Jeśli chodzi o moich autentycznych bohaterów, to starałam się nie zniekształcać ich historii w ogóle. To raczej moja opowieść dostosowała się do prawdziwych losów historycznych postaci, a nie odwrotnie. Przeczytałam dostępne źródła: listy, pamiętniki, wspomnienia, relacje dotyczące obu płaszczyzn narracyjnych, i w wielu wypadkach włożyłam w usta bohaterów ich prawdziwe zdania utrwalone w dokumentach. To dotyczy zarówno Ludwiki Śniadeckiej i Michała Czaykowskiego, jak i Rumiego i Szamsa, bo choć ich historia rozegrała się w XIII wieku, to w świecie islamu znakomicie zachowało się piśmiennictwo z tych czasów. Uważałam, że jeśli opisuję realnych, żyjących kiedyś ludzi, to nie mam prawa wymyślać niestworzonych historii na ich temat. Starałam się, by w książce mówili to, co rzeczywiście powiedzieli lub napisali, albo to co mogliby powiedzieć, co było zgodne z ich przekonaniami.
J.W.: Myślę, że to bardzo sprytne zagranie marketingowe: połączyć postacie z popularnej w Polsce epoki romantyzmu z egzotycznymi mistykami, jak Rumi. Zastanawiałaś się nad marketingową siłą tego połączenia, w którym oferujesz czytelnikom coś potencjalnie znanego (romantyzm) i coś egzotycznego (sufizm, Orient)? Miałaś szczęście, wpadając na takie połączenie, czy wymyśliłaś je, żeby się „dobrze sprzedawało”?
D.P.: Najpierw chciałam opisać historię relacji Rumiego i Szamsa, która wydała mi się fascynująca, a mało znana w Polsce. Ale rzeczywiście, pomyślałam, że jeśli ktoś przeczyta na tylnej okładce, że jest to historia sufickich mistyków z XIII wieku, to może łatwo zapytać „co mnie to obchodzi?” I odłożyć książkę. Szukałam więc jakiegoś polskiego tropu, który pomógłby mi naprowadzić polskiego czytelnika na historię Rumiego. I dziewiętnastowieczna polska emigracja w Stambule z Adampolem i agentami Księcia Czartoryskiego nadawała się do tego idealnie, bo też jest dość mało chyba znanym rozdziałem naszej historii. Wiemy, że Mickiewicz pojechał do Turcji i tam umarł, ale wiedza o tym dlaczego jest chyba dość mglista. Piszę o tym trochę w drugim tomie.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
D.P.: Zaczęłam w dzieciństwie, niedługo po tym jak nauczyłam się liter. Ale potem miałam długą przerwę, byłam zajęta studiowaniem, budowaniem rodziny i życia zawodowego.
J.W.: To prawda, jak człowiek studiuje, to nie ma czasu na twórczość. (Śmiech.) Ale powiedz, bardzo ci tego brakowało? Myśl o pisaniu powieści wracała do ciebie, spokoju nie dawała?
D.P.: Co jakiś czas różne sytuacje, których byłam świadkiem, wydawały mi się dobrym tematem na powieść i czasem budowałam w głowie jakieś fabuły. Ale żeby zająć się tym na serio musiałam zrobić w swoim życiu przestrzeń na pisanie.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
D.P.: W pisaniu powieści najbardziej podoba mi się to, że można połączyć w jednym tekście wymyśloną historię, elementy realnego świata, np. rzetelną wiedzę historyczną i stronę emocjonalną, psychologiczną. To pozwala się wypowiedzieć bardzo wszechstronnie. Dzięki temu powieść może dobrze wyrażać osobowość i umysłowość autora, bo przecież każdy napisałby książkę na ten sam temat inaczej.
J.W.: Twoje postacie są psychologicznie „głębokie”? Chciałaś, żeby za każdą z nich stały jakieś psychologiczne problemy?
D.P.: Starałam się, żeby były wiarygodne, ale pewnie mogłyby być bardziej pogłębione. To nie jest powieść psychologiczna, tylko raczej historyczna, przygodowa. Bardziej interesowała mnie kultura i historia niż psychologia.
J.W.: W „Podróży…” ważny jest Orient. Ten ozdobny, bajkowy niemal. Taki, jaki czytelnicy lubią sobie wyobrażać – z rozbójnikami, niczym z „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Co jest takiego w Oriencie, że chciałaś o nim napisać? Kręcą cię te historie o jasyrach, haremach, księżniczkach z zamaskowanymi twarzami i ognistych ludziach tamtej strefy geograficznej?
D.P.: Historie o księżniczkach, rozbójnikach i skarbach działały mi na wyobraźnię w dzieciństwie, bardzo lubiłam „Przygody Sindbada Żeglarza” Leśmiana. Ale to, co mnie najbardziej pociągało w Oriencie wtedy, kiedy postanowiłam o nim napisać, to sposób myślenia i widzenia świata zupełnie różny od naszego, zachodniego. W tamtym okresie byłam dość zmęczona biznesową logiką, która mnie otaczała. W korporacyjnym świecie wszystko sprowadza się do pomnażania zysku. Na dłuższą metę jest to jałowe, nie daje poczucia sensu. A ludziom Wschodu bliska jest duchowość na co dzień. Bardzo lubię sztukę islamu: architekturę meczetów i pałaców, ich wspaniałą ornamentykę, barwy i wzory dywanów i kilimów, muzykę. Zawsze mam wrażenie, że to bogactwo zdobień codziennych przedmiotów, których używają, oddaje ich podziw dla bogactwa świata, uznanie dla porządku stworzenia. Bardziej przemawia do mnie ta estetyka niż modny na Zachodzie minimalizm, który wydaje mi się znakiem naszego duchowego ubóstwa. Ale był jeszcze jeden powód pisania o Oriencie. Jego stereotypowy, uproszczony obraz medialny. Mam wrażenie, że sposób, w jaki polskie media przedstawiają tematy dotyczące Bliskiego Wschodu jest krzywdzący dla tego świata i trochę niesprawiedliwy: najczęściej widzimy terrorystów gotowych się wysadzać, albo uciemiężone kobiety. A przecież to jest margines, większość ludzi, jak wszędzie dąży do spokojnego, szczęśliwego życia. Dlatego chciałam pokazać, że wbrew stereotypom, życie w tym świecie może być też piękne, harmonijne i szczęśliwe.
J.W.: Wiem, że ci się udało. Jednak kiedy czytałem „Podróż…”, zastanawiałem się, czy nie opowiadasz bajkowej czy baśniowej wersji Orientu, nie bardzo mającej wspólnego z rzeczywistością. Zgodziłabyś się, że twoja powieść jest cudowną baśnią, uciekającą od tego, co straszne, nieprzyjemne, okrutne w Oriencie?
D.P: Zgodziłabym się. Nie mam nic przeciwko baśniom. Ostatnio wróciłam do książki Bruno Bettelheima „Cudowne i pożyteczne. O pożytkach płynących z baśni”. Autor dowodzi w jaki sposób tradycyjne baśnie pomagają małym dzieciom uporać się z problemami psychicznymi odkrytymi dopiero przez psychoanalizę Freuda. Baśnie dodają dzieciom odwagi i dają nadzieję w tym trudnym czasie, jakim jest dzieciństwo. Myślę, że dorosłym także potrzebna jest nadzieja płynąca z baśni dla dorosłych – dlatego tak lubimy kiedy dobro zwycięża i wszystko dobrze się kończy. Nie sądzę, by literatura musiała wyręczać wiadomości telewizyjne w pokazywaniu okrucieństwa i nieczułości świata.
J.W.: Jak trafiłaś na warsztaty pisarskie i dlaczego zostałaś na nich?
D.P.: Trafiłam na warsztaty, ponieważ pierwsza powieść, którą napisałam, została odrzucona przez kilka wydawnictw z komentarzem, że to w ogóle nie jest powieść, tylko szkic. To była potrzebna mi lekcja pokory, ponieważ po pięciu latach studiowania Polonistyki byłam przekonana, że doskonale wiem, na czym polega pisanie powieści. A jednak na moim wydziale nie uczono wówczas „pisania kreatywnego”, jak to jest w zwyczaju na wielu zachodnich uczelniach. Ponieważ miałam za sobą lata doświadczeń menadżerskich, gdzie ciągłe szkolenia i podnoszenie kwalifikacji są naturalną częścią pracy, uznałam, że muszę się doszkolić w zakresie sztuki pisania powieści. Najpierw trafiłam na roczny kurs w IBL-u, który był wspaniałym „otwarciem” na swobodne pisanie w różnych gatunkach, a potem na twoje warsztaty w Pasji Pisania, które były ukierunkowane ściśle na konstrukcję powieści. Zostałam na nich i uczestniczyłam w kolejnych, ponieważ wszystkie dawały wiedzę, której szukałam: jak pisać w sposób ciekawy i atrakcyjny dla czytelnika.
J.W.: Czy warsztaty pomogły ci w pisaniu?
D.P.: Bardzo. Byłam przekonana, że potrafię pisać, ponieważ odpowiadając w firmach za komunikację, cały czas pisałam: informacje prasowe, komunikaty, przemówienia, artykuły do gazetek wewnętrznych, listy, raporty itp. Ale okazało się, że takie biznesowe pisanie jest zupełnie inne niż literackie – zamiast ścisłego nastawienia na cel komunikatu i perswazji dostosowanej do adresata, trzeba sięgnąć do poetyckiej funkcji języka, pisać nie tylko przekonująco, ale i pięknie. To było odkrywcze i bardzo przyjemne. Dobrze się bawiłam na tych warsztatach. Czytałam niedawno twój wywiad z Maciejem Cisłą, który prowadzi w IBL-u zajęcia z poezji. Zadawane przez niego prace były dla mnie wielką inspiracją. Na samym początku np. mieliśmy stworzyć narrację z nieosobowego punktu widzenia. Napisałam wtedy opowieść czarnego kamienia ze świątyni Al Kaaba w Mekce, który jest największą relikwią świata islamu. Po tym wydawało mi się, że mogę napisać już wszystko. (Śmiech).
J.W.: Wspaniała historia! (Śmiech.) I co, zostało ci to przekonanie? Dziś możesz już napisać wszystko, co sobie zamarzysz?
D.P.: Nie wiem, czy wszystko, ale widzę, że drugi tom pisze mi się dużo łatwiej i pewniej, niż pierwszy.
J.W.: Co było najprzyjemniejsze w pisaniu tej książki?
D.P.: Pisanie jest dość samotniczym zajęciem, ale dla mnie najprzyjemniejszy był „wspólnotowy” wymiar pisania. Dzięki warsztatom poznałam kilka wspaniałych piszących kobiet, z którymi odbyłyśmy wspólnie kilka kursów u różnych nauczycieli, zaprzyjaźniłyśmy się i utworzyłyśmy nieformalną grupę pisarską. Spotykamy się regularnie w naszych domach, czytamy sobie fragmenty powstających książek, krytykujemy je życzliwie i konstruktywnie i wspieramy się zarówno w pisaniu, jak i na różnych życiowych zakrętach. Kobiety potrafią być naprawdę wspaniałe! Świadomość, że ktoś czeka na kolejny rozdział twojej książki znakomicie motywuje do pracy. Kto wie, czy przyjaźń z tymi niezwykłymi dziewczynami nie jest najcenniejszą rzeczą, którą każda z nas wyniosła z udziału w warsztatach.
J.W.: Żadnej rywalizacji w tym nie było? Nie chodziło trochę, żeby być lepszą pisarką niż koleżanki i koledzy z warsztatów?
D.P.: Na warsztatach może` trochę tak, zwłaszcza, jeżeli prowadzący ustawiał teksty w hierarchii i mówił który najlepszy, a które gorsze. Ale na naszych prywatnych spotkaniach tego nie ma. Naprawdę umiemy się cieszyć z sukcesów koleżanek i one nas dopingują.
J.W.: Co było najtrudniejsze w pisaniu tej książki?
D.P.: Zmierzenie się z materiałem faktograficznym: przystępując do pracy nie wiedziałam zbyt wiele ani o dziewiętnastowiecznej Turcji, ani o życiu i praktykach trzynastowiecznych sufich.
J.W.: Jak udało ci się nie utknąć w reaserchu? Pytam o to, bo wielu piszących, którzy przychodzą na warsztaty, ma ten problem i wiem, jak bardzo niektórych hamuje, kiedy muszą zebrać materiał z dziedziny, o której niewiele wiedzą. Jak ty sobie z tym poradziłaś? Masz jakiś sposób, żeby nie utonąć w studiowaniu?
D.P.: Ależ utonęłam. Kiedy zadawałeś swoje ulubione pytanie „Jak minął twój pisarski tydzień?”, najczęściej odpowiadałam, że wprawdzie nic nie napisałam, ale znalazłam w antykwariacie kolejną książkę o haremach albo dyplomacji Hotelu Lambert. Dopiero kiedy poczułam, że wystarczająco rozumiem kontekst historyczny, zaczęłam pisać.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć? Miałaś chwile zwątpienia?
D.P.: Napisanie książki zajęło mi dwa lata, łącznie ze studiowaniem materiałów źródłowych i z poprawkami redakcyjnymi. To chyba nie jest szybko, ale nie zawsze pośpiech jest wskazany. Chwile zwątpienia? Nie pamiętam… Mocno wierzyłam w ten projekt i czułam, że inni, bliscy mi ludzie też wierzą.
J.W.: Jak dopingowali cię bliscy? Chwalili? Podpowiadali? Dopytywali? Jaki rodzaj pomocy był dla ciebie najbardziej stymulujący?
D.P.: Pozwolili spokojnie pracować. Najbardziej stymulujące było, kiedy mąż zabierał gdzieś dzieci na weekend. (Śmiech).
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
D.P.: Chciałam pokazać sobie i innym, że potrafię napisać wydawalną książkę, zwłaszcza po tym, jak dla tego celu zrezygnowałam z dobrej posady. Chciałam też mieć kolejny fajny fragment do przeczytania na zajęciach albo na spotkaniu.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę?
D.P.: Chyba trzeba trafić na wydawcę odpowiedniego dla swojej książki. Mnie niektórzy odmówili, inni proponowali wydanie e-booka, a Nasza Księgarnia od razu odpowiedziała, że jest zainteresowana wydaniem i na pierwszym spotkaniu zaproponowała mi napisanie trylogii.
J.W.: Byłaś zaskoczona, onieśmielona tą propozycją, czy też uznałaś, że wreszcie właściwi ludzie zaczynają mówić właściwe rzeczy o twoim olbrzymim, niekwestionowanym talencie? (Śmiech.)
D.P.: Byłam zaskoczona i poczułam się doceniona, ale nie odbija mi z tego powodu (mam nadzieję).
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
D.P.: Tak, odrzucono moją pierwszą, wcześniejszą książkę, a niektórzy i tę obecną. Cóż, każdy, kto wystawia na widok publiczny swoją twórczość musi się liczyć z możliwością krytyki i odrzucenia. Pierwsza odmowa była błogosławieństwem, bo zmobilizowała mnie do pracy nad doskonaleniem warsztatu.
J.W.: Porażki tego rodzaju zawsze cię mobilizują? Czy może nie postrzegasz tego typu wydarzeń w kategoriach porażki?
D.P.: To raczej informacja zwrotna, nie porażka. Lepiej wyciągnąć z niej wnioski niż się załamywać. Owszem, to mnie mobilizuje, ale tylko w sprawach istotnych.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą, co jest w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
D.P.: Znakomicie. Od początku czułam, że jesteśmy po tej samej stronie i wspólnie pracujemy nad udoskonaleniem książki. Nic nie jest trudne w tej współpracy, wizyty w wydawnictwie to czysta przyjemność.
J.W.: Żadnych walk o kształt zdania, akapitu, rozdziału? Tylko sielanka, kawa i pączki? (Śmiech.)
D.P.: Uznałam, że ludzie w wydawnictwie mają większe doświadczenie niż ja i warto im zaufać. Było tylko trochę dyskusji wokół tytułu, moja propozycja brzmiała „Fale jednego oceanu”, co jest pewną metaforą wyjaśnioną w tekście. Ale potrzebny był tytuł całej serii i stanęło na „Podróży po miłość”. Poza tym – sielanka.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Masz jakiś autorów czy książki, do których wracasz?
D.P.: Kiedyś lubiłam bardzo Milana Kunderę, jego diagnoza naszego środkowoeuropejskiego losu wydawała mi się ważna, podobnie jak eseistyka Miłosza. Teraz z największą przyjemnością czytam autorów iberoamerykańskich: Marqueza, Carpentiera, Vargasa Lliosę, Isabel Allende. Bardzo lubię sensualność tej literatury, a książką z tego kręgu, która mnie zachwyciła i wciąż we mnie jest są „Przepiórki w płatkach róży”. To jest według mnie prawdziwa literatura kobieca, w najlepszym znaczeniu tego słowa. Kobieca, to znaczy mówiąca o emocjach kobiet i sprawach bliskich kobietom, takich jak relacje matki i córki, życie rodzinne, uczucia, gotowanie i karmienie bliskich. Lubię też książki tureckich autorów: Pamuka i Elif Shafak. Albo historie z dalekiego wschodu, np. chińskie opowieści Lisy See. W czasie studiów polonistycznych musiałam oczywiście przeczytać kanon literatury polskiej, ale teraz najchętniej czytam historie z innych światów, odległych od naszego w czasie lub przestrzeni. Niezbyt pociągają mnie książki, które opisują warszawską ulicę czy małe miasteczko, bo nie spodziewam się, że czymś mnie zaskoczą. Z kolei z powieści historycznych duże wrażenie zrobił na mnie kiedyś „Egipcjanin Sinuhe” Mika Waltari, czy „Ja, Klaudiusz” Roberta Gravesa, a z nowszych rzeczy lubię powieści Kena Folletta, jak „Filary ziemi” czy „Upadek Gigantów”.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałabyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
D.P.: To zależy od punktu widzenia. Jeśli przyjmiemy kulturę europejską za punkt odniesienia, to tak, owszem, od stuleci widać wtórność polskiej kultury – raczej naśladowanie europejskich wzorów niż ich współtworzenie. Ale można też, jak Maria Janion w „Niesamowitej słowiańszczyźnie” za polskimi romantykami dostrzec nie drugorzędność, ale odrębność polskiej czy szerzej słowiańskiej kultury. Imperium rzymskie tu nie sięgało, nie jesteśmy w takim stopniu jego spadkobiercami jak Europa Zachodnia. Słowiańszczyzna rozwijała się według innych wzorów, brutalnie zniszczonych przez chrześcijańskich misjonarzy z zachodu, w czym zresztą autorka upatruje źródeł naszych kompleksów wobec zachodu. Polski strój sarmacki też miał się nijak do ówczesnej mody zachodniej. A przy tym polskie elity zawsze aspirowały do uczestnictwa w kulturze europejskiej. Podejście antropologiczne uczy relatywizmu. A studia nad Orientem oduczają europocentryzmu. Wydaje mi się, że w kulturze najbardziej liczy się własny, oryginalny głos, a nie bycie bliżej lub dalej europejskich wzorów.
Zbigniew Herbert nie dostał Nobla, ale dla nas jego poezja znaczyła dużo, zwłaszcza w klimacie stanu wojennego. A swoją drogą współczesna kultura europejska pełna jest poczucia pustki, kryzysu, wypalenia. Czy koniecznie musimy być po tej stronie? Słyszałam opinię, że świat arabski przestał traktować Europę poważnie, uważając, że popełniła samobójstwo w postaci I i II wojny światowej. Myślę, że na naszych oczach kończy się powoli 500-letnia dominacja kultury europejskiej na świecie. Ale wcale mnie to nie martwi, bo nie wierzę w wyższość tej kultury nad resztą świata.
J.W.: To interesujące. Nie uważasz, Dorota, że miażdżąca przewaga Zachodu w sferze techniki, literatury, malarstwa i muzyki na przestrzeni ostatniego tysiąca lat co najmniej, świadczy jednak o pewnej wyższości w stosunku do krajów, których jedynym dobrem jest ropa, której zastosowanie też ludzie Zachodu wymyślili? Co w takim razie jest świadectwem wyższości? Kamieniowanie kobiet? Wiara, że w niebie na tego, kto zabija „niewiernych”, czeka siedemdziesiąt chętnych do usługiwania hurys? (Śmiech.) Musisz mi to szczegółowo wyjaśnić.
D.P.: Ta przewaga jest w jakiejś mierze skutkiem europejskiej ekspansji, podszytej zwykłą chciwością. Rzeczywiście, Europa rozwijała się prężnie, w dużym stopniu dzięki skolonizowaniu innych kontynentów. A „kraje, których jedynym dobrem jest ropa”, to np. Iran, czyli dawna Persja? Właśnie z perskiego kręgu kulturowego pochodził Rumi, a jego współcześni uważali europejskich krzyżowców za prymitywnych barbarzyńców, którzy nie zachowują higieny, stosują brutalną przemoc i nie potrafią pięknie mówić. Nasz pogląd o własnej wyższości wynika często z nieznajomości innych kultur, które nas niewiele obchodzą, a które mają czasem wielotysiącletnią tradycję. To prawda, że Zachód ma przewagę technologiczną. Ale to nie jest jedyne kryterium. Jeśli popatrzymy np. na medycynę, to zachodnia diagnostyka oparta na zaawansowanych technologiach nie ma sobie równych, jednak wschodnie systemy holistyczne, jak medycyna chińska czy Ajurweda, widzą człowieka jako całość psychofizyczną i leczą przez podtrzymywanie równowagi, dzięki czemu zapobiegają chorobom na wczesnym etapie. Nasza medycyna leczy inwazyjnie i objawowo, często zatruwając organizm chemią. Wydaje mi się, że łatwo mylimy europejską przewagę z europejską globalizacją. A w tym, co mówisz, pobrzmiewają argumenty Oriany Fallaci, które dla mnie (przepraszam cię) brzmią trochę rasistowsko.
J.W.: Pięknie idealizujesz kraje arabskie i ich mieszkańców. (Śmiech.) Oni oczywiście nie są chciwi, dusze mają czyste jak łza i jak tylko uda im się wszędzie zaprowadzić szariat będziemy mogli – co za szczęście! – zamiast do strasznych, „inwazyjnych” lekarzy zachodnich, korzystających z dobrodziejstw penicyliny i lasera, chodzić do znachorów. Którzy nas cudownie i „bezinwazyjnie” ziołami okadzą, żując figi i mamrocząc zaklęcia w staroarabskim. I dziesięć żon znachora będzie wokół nas skakać na jednej nodze, bo kobiety mają tam po prostu raj. (Śmiech.) Zostawmy to, Dorota. Powiedz może lepiej, jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
D.P.: Oczekuję otwartości i wrażliwości. Gotowości stawiania pytań. Samodzielnego myślenia. Ale jeśli ktoś chce tylko śledzić akcję i wiedzieć jak się skończy, to proszę bardzo.
J.W.: Nie obawiasz się, że takich myślących czytelników, czytelników nastawionych na refleksję jest coraz mniej? Nie widzisz, że ich miejsce zajęli czytelnicy o emocjach dziecka, pragnący, by książka czy film trafiały ich w system nerwowy z pominięciem mózgu?
D.P.: Ja na szczęście mam wokół siebie ludzi myślących. Jeszcze nie wiem, czy moja książka spodoba się czytelnikom, ale mam nadzieję, że nie jest za trudna.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
D.P.: Myślę, że każdy artysta powinien odznaczać się dużą wrażliwością. Powinien też myśleć samodzielnie i wnikliwie obserwować świat. Odrobina talentu nie zaszkodzi. Ale liczy się, jak zawsze, ciężka praca i wytrwałość.
J.W.: Wrażliwość? A nie raczej pewnego rodzaju oschłość, która pozwala bez zaangażowywania się pisać o wszystkim, co nawet trudne, straszne? Pytam o to, ponieważ twoja wizja jest z gruntu romantyczna, nie nowoczesna. Tomasz Mann, T.S. Eliot czy Czesław Miłosz byliby tym posądzeniem ich o „dużą wrażliwość” zaskoczeni. Innymi słowy: czy artysta nie jest tym silniejszy, im bardziej jest obojętny wobec tematu, jaki podejmuje? Jak myślisz?
D.P.: Myślę, że jeśli jest obojętny wobec swojego tematu, to czytelnicy łatwo wyczują fałsz. Może jestem bardziej romantyczna, niż nowoczesna, ale nie bardzo pociąga mnie takie tworzenie na zimno.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
D.P.: To zabawny wierszyk. Oczywiście łatwiej pisać, gdy mamy święty spokój i nikt nam nie przeszkadza. Życie rodzinne bywa męczące i absorbujące. Ale myślę, że cała sztuka polega na tym, by harmonijnie łączyć różne sfery doświadczeń i nie rezygnować z tego, co nas buduje i ma dla nas wartość. Tworzenie szczęśliwej rodziny, w której wszyscy dobrze się czują razem a dzieci dorastają w poczuciu bezpieczeństwa, jest naprawdę dużym wyzwaniem i przez to bardzo rozwijającym nas zajęciem. Myślę, że żyjąc w rodzinie dojrzewamy emocjonalnie, rozwijamy się i jesteśmy ciekawsi jako ludzie i jako pisarze. A do tego, w moim przypadku, dwuletnia praca nad książką była możliwa dzięki temu, że mój mąż roztoczył nade mną mecenat. (Śmiech).
J.W.: Domagał się za to jakiegoś uwzględnienia go w dziele? (Śmiech.)
D.P.: Nie domagał się niczego, ale zadedykowałam mu tę książkę.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
D.P.: To trudne pytanie, bo chyba nie można mylić sukcesu literackiego ze sprzedawalnością, skoro triumfują rozmaite Greye. Dla autora, który zmaga się z pierwszą powieścią sukcesem jest znalezienie wydawcy i widok własnej książki w księgarni. Dla bardziej zaawansowanych miarą sukcesu mogą być tłumaczenia na inne języki. Według mnie o sukcesie można mówić wtedy, kiedy jest grupa czytelników, dla których nasze pisanie jest ważne, którzy czekają na kolejne książki – im większa ta grupa, tym większy sukces.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
D.P.: Dawniej, kiedy intensywnie pracowałam taką przestrzenią było moje życie zawodowe, które pochłaniało znaczną część mojego czasu. I czułam się z tym źle, dlatego to zmieniłam. Teraz kontakt z literaturą i sztuką mam właściwie każdego dnia.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoją książkę, to na jakie jej mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie? Co byś chciała poprawić?
D.P.: Niektórzy zarzucają mi, że postać mojej głównej bohaterki – Emilii, jest zbyt naiwna i płaska. Być może. W drugim tomie Emilia będzie już starszą i dojrzalszą kobietą i będzie ciekawsza.
J.W.: A może to jest jej siła? Ona jest bardzo naiwną, ale przez to świetnie wpisuje się we wzorzec dziewczęcia epoki romantyzmu, jak sobie takie dziewczęta wyobrażamy? Co ty o tym myślisz?
D.P.: Tak, to prawda, jest naiwną, romantyczną panienką, nie znającą świata.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
D.P.: Za największe osiągnięcie uważam stan pewnej równowagi, do którego doszłam dopiero niedawno. Wcześniej za dużo pracowałam i za bardzo się spalałam przy wychowywaniu moich dwóch synów, którzy w odróżnieniu ode mnie najwyraźniej są z Marsa. Porzucenie pracy, która trzymała mnie dziesięć, a często więcej godzin poza domem, zwolnienie tempa życia, wejście w kobiecą rolę opiekunki domu i rodziny, która ma czas na rozmowę z każdym z domowników, a do tego wolna przestrzeń dla własnej twórczości – to wszystko złożyło się na tę harmonijną równowagę, od której kiedyś byłam dość daleko. Teraz dopiero mam wrażenie, że panuję nad swoim życiem i robię to, czego naprawdę chcę i co lubię. Podobnie jak ty traktuję poważnie astrologię, więc kiedy rozważałam porzucenie pracy, poszłam do profesjonalnej pani astrolog z pytaniem, co takiego mogłabym robić w życiu, co dałoby mi satysfakcję i spełnienie, a ona popatrzyła w mój horoskop urodzeniowy, pomyślała i powiedziała „jeździć po świecie i pisać”. Wtedy olśniło mnie, że właśnie tego pragnęłabym najbardziej – i taki model życia chciałabym realizować wtedy, kiedy moi synowie staną już na własnych nogach i przestaną mnie potrzebować.
J.W.: Wiesz, każdemu można by „przepowiedzieć”, że powinien „jeździć po świecie i pisać” i chyba większość po otrzymaniu takiej „wróżby” byłaby zachwycona. Dowiedziałaś się od tej astrolożki czegoś konkretniejszego? Zdradzisz, jak rysuje się twoja pisarska przyszłość, widziana z perspektywy planet? (Śmiech.)
D.P.: Być może ta wróżba była uniwersalna, ale mnie pomogła zmienić życie na lepsze. Nie chodziło w niej jednak o wróżby na przyszłość, tylko o odczytanie mapy moich potencjałów. Ale wiem, że większość „racjonalistów” puka się w czoło przy takich deklaracjach, więc nie będę tego rozwijać.
J.W.: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
D.P.: Jestem debiutantką. Ale przekonaną o tym, że chce nadal pisać, rozwijać swój warsztat i opowiadać ciekawe historie.
J.W.: Jak myślisz, kiedy będziesz mogła poczuć się zawodowcem? Czy pisarz, artysta w ogóle ma prawo czuć się kiedykolwiek zawodowcem?
D.P.: Jeśli poczucie, że jest się zawodowym pisarzem oznacza, że człowiek uważa, że nie musi się już uczyć i rozwijać, to może nie warto się tak czuć?
J.W.: Słusznie. Zatem inne pytanie. Czym jest dla ciebie poezja? Masz jakichś ulubionych poetów?
D.P.: Dawniej poezja była mi bliższa. Mam w domu dwa stare, przedwojenne wydania dzieł zebranych Mickiewicza i Słowackiego. Bardzo lubiłam po szkole czytać ich wiersze na pożółkłym papierze, pociągał mnie baśniowy świat „Ballad i romansów”, zachwycał język Słowackiego (więc trochę się zdziwiłam czytając potem „Ferdydurke”, że innych nie zachwyca). Pewnie nie wszystko rozumiałam, ale wielu z tych wierszy nauczyłam się na pamięć. Kojarzyły mi się z klimatem dawnego Wilna, o którym opowiadała mi babcia. W ogóle młodość sprzyja nastrojom lirycznym, więc czytałam dużo poezji młodopolskiej, z dwudziestolecia zwłaszcza Leśmiana, Skamandrytów i Pawlikowską-Jasnorzewską, z późniejszych szczególnie Herberta. Cenię zwięzłość i skrótowość poezji, ale teraz wolę formy epickie – bogactwo szczegółów, wielopłaszczyznowość, pogłębione analizy zjawisk.
J.W.: Masz jakiś epickich mistrzów, od których starasz się uczyć pisarskiego warsztatu, których podpatrujesz?
D.P.: Chciałabym umieć pisać tak, jak pisarze iberoamerykańscy. Tworzyć taki klimat i czasem czarować realizmem magicznym.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
D.P.: Z fejsbuka korzystam od niedawna. Bardzo uważam na to, żeby wirtualna rzeczywistość nie zabierała mi zbyt dużo czasu, ale też bardzo doceniam zasoby wirtualnego świata. Cyfrowe biblioteki uważam za wspaniałe osiągnięcie. Kiedy pisałam w drugim tomie o wojnie krymskiej, mogłam przeczytać na własnym monitorze listy brytyjskich żołnierzy pisane z frontu do domu, albo wspomnienia lekarki pracującej tam w szpitalu polowym. To jest ogromna wygoda i pomoc dla autorów. W ogóle uważam, że demokratyzacja sztuki, możliwa dzięki nowym technologiom, to kolejny krok w poszerzaniu obszaru wolności, jakie się dokonuje (jeśli przyjąć taką optymistyczną wizję postępu). Jeżeli wierzymy w sens i w wartość sztuki, to jej powszechna, nielimitowana dostępność dla ogółu musi mieć dobre skutki.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak czasach Demokryta, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli dzisiejszego świata, jak w przypadku Ponińskiej?
D.P.: Nie, zupełnie mnie to nie dręczy, ponieważ każdy z nas jest ośrodkiem własnego wszechświata. Nie poznam tych siedmiu miliardów obywateli, ale nie sposób, by oni wszyscy byli dla mnie ważni. Wolę się skupić na tych, którzy dużo dla mnie znaczą: moich najbliższych, rodzinie, przyjaciołach, znajomych. Ważniejsza jest dla mnie jakość niż ilość relacji. W tym nadmiarze wszystkiego: bodźców, ofert, informacji, kryje się pułapka powierzchowności i chaosu. Coraz bardziej doceniam sztukę świadomej selekcji. Warto wybierać tylko to, co nam służy, co ma dla nas wartość. Nie zaśmiecać swojego życia resztą. To dotyczy wszystkiego: informacji, związków z ludźmi, sztuki, jedzenia.
J.W.: To bardzo rozsądna postawa. I wygodna. Jednak kiedy wyjdziesz z tej swojej osobności, z tego swojego własnego wszechświata, którego jesteś centrum i pępkiem, wpadasz w tłum ludzi, którzy są – na przykład na rynku literackim – twoją konkurencją. Każdy z nich walczy o uwagę innych, każdy chce tego samego, co ty. To zetknięcie z masą nie jest dla ciebie niepokojące? To też potrafisz zignorować?
D.P.: Zetknięcie z masą? Zakładam, że po przeczytaniu jednej ciekawej książki rośnie apetyt czytelników na następną i następną. Ludzie, którym czytanie jest potrzebne do życia, będą czytać zawsze. I dla nich warto pisać.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
D.P.: Nie chciałabym się bawić w proroka-futurologa, bo trochę się obawiam czy w przyszłym świecie przenikniętym technologią nasze dusze się trochę nie pogubią. Nie mam też w sobie nic z sędziego, nie chciałabym nikogo osądzać, raczej przyznaję każdemu prawo do własnej hierarchii wartości, o ile nie szkodzi ona innym. Najbliżej byłoby mi do skromnej roli świadka, tyle, że nie chcę pisać o współczesności ani o własnych doświadczeniach, bo to wydaje mi się mniej ciekawe i bardziej banalne niż wybrane historie z przeszłości. Może więc byłabym świadkiem przeszłych wydarzeń, świadkiem dokumentów i wspomnień? Choć oczywiście te dawne historie, czytane w dzisiejszym kontekście, stawiają nam ważne, współczesne pytania.
J.W.: Kim byłaby idealna Dorota Ponińska w idealnym wszechświecie?
D.P.: Pisarką chętnie czytaną na świecie, piękną i bogatą, ze szczęśliwą rodziną i zadowolonymi z życia dziećmi. (Śmiech).
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
D.P.: Piszę książki o przeszłości i bardzo się staram o historyczną rzetelność. Dużo czytam o moich postaciach, miejscach, które opisuję, o klimacie epoki. Chcę, żeby moje powieści nie tylko dostarczały rozrywki i relaksu, ale też zostawiały czytelnika bogatszym o wiedzę o jakimś fragmencie rzeczywistości. Dlatego też zawsze odwiedzam miejsca, o których piszę, nawet odległe. Chłonę i opisuję ich klimat, odwiedzam lokalne muzea, słucham opowieści przewodników i zwykłych ludzi.
J.W.: Te opowieści trafiają potem do twojej prozy?
D.P.: Tak, często.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu pierwszej książki?
D.P.: Jak po długim marszu na szczyt: widok piękny, satysfakcja duża, ale widać całe pasma gór, jeszcze wyższych.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki – to pewne, bo wydawnictwo dostrzegło olbrzymi potencjał w twojej opowieści. W jakim kierunku zamierzasz pchnąć teraz akcję? Wiesz już, co będziesz chciała opowiedzieć w kolejnych tomach?
D.P.: Tak, przedstawiłam w wydawnictwie dokładny plan kolejnych tomów. Będzie to wielopokoleniowa saga, której każdy tom będzie poświęcony innej bohaterce, tak, że dojdziemy od czasów powstania listopadowego aż do współczesności. Jednocześnie zmienią się lokalizacje kolejnych części: w drugim tomie przeniesiemy się do Rosji carskiej, dokładnie na Krym, a w trzecim – do Ameryki lat trzydziestych. Nadal losom bohaterek będą towarzyszyć wybitni ludzie sztuki: w pierwszym tomie był to mistyczny poeta suficki Rumi, w drugim będzie rosyjski malarz, a w trzecim amerykański pisarz.
J.W.: Będzie to dla ciebie okazja do pogłębienia znajomości z kulturą Rosji, Stanami Zjednoczonymi i malarstwem. Oczywiście w kontekście historycznym. Piękna sprawa. Ale powiedz, Dorota, nie kusi cię napisanie powieści współczesnej? Nie widzisz potencjału w dzisiejszych businesswomen, managerach, kierownikach działów sprzedaży? Tylko księżniczki, hrabianki, lordowie? (Śmiech.)
D.P.: W trzecim tomie dojdę do współczesności. Ale nie po to opuściłam korporacyjne biura, żeby opisywać ich bohaterów. Tych managerów i kierowników działów sprzedaży, ciągle biegnących w wyścigu szczurów jest mi żal. Żyją w wielkim stresie, ryzykują stale utratą posad i wypaleniem, często płacą wysoką cenę za swój „sukces”. Wolę jednak pisać o lordach i hrabiankach, a zwłaszcza o postaciach z odległych światów, nawet baśniowych.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
D.P.: Dla mnie bardzo. Znacznie bardziej niż zarabianie pieniędzy w zwykłym biurze.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Zdjęcia z archiwum Doroty Ponińskiej.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.