Co będzie, gdy dorośnie? Przejrzy na oczy
i zapragnie zachłysnąć się twoim powietrzem.
może przejdziesz ulicę na czerwonym świetle,
napatoczysz się w miejskim szalecie na złotą bestię,
na sen, nóż w parku, na splot wydarzeń i słów.
Wioletta Grzegorzewska, O śmierci
1.
W „Parantelach” – pozwolę sobie przypomnieć kilka zdań z poprzedniej mojej recenzji zbioru wierszy z roku 2003 nieznanej mi wówczas poetki, Wioletty Grzegorzewskiej – mowa była właściwie nie o jednym świecie, a o trzech. Pierwszy to świat rodzinny, świat literacko (i bardzo udanie) wykreowanych postaci ojca, babci, świat rytuałów i świątecznych ceremonii. Drugi to świat kobiet, postaci kobiecych, a raczej kobiecych masek, za którymi ukrywała się Grzegorzewska i którym ofiarowywała ona, użyczała na moment głosu. Podarunek ten otrzymywały w „Parantelach” m.in.: Anna Achmatowa, Edith Stein, Nelly Sachs i Ingeborga Bachmann. W tym świecie najbardziej osobiste było chyba to, co ukryte za maską „dziewczyny Balthusa’, o czym poetka pisała tak: „jestem dziewczyną / z obrazów Balthusa // moja krew krzepnie / tylko w czerwieni ust / w rumieńcach na twarzy // przyglądam się kotu / usypiam pączkujące ciało / w ciepłym półmroku // i śnię rzeczywistość”. Był jeszcze w „Parantelach” trzeci, chciałoby się powiedzieć – gdyby to tylko coś znaczyło – „dorosły” świat. To świat „mężczyzny i kobiety”, świat, w którym Wioletta Grzegorzewska nakładała maskę Arachne i mówiła: „poplątało się wszystko wić się zaczęło inaczej / snuje się tak do dziś choć utkałam ich życie / zgodnie z zasadami uplotłam ciepły świat / rozleciały się nagle jedwabne parantele // popękały rozmowy pusto się zrobiło – że strach (…)”. W tym świecie – tak mi się wtedy wiersze Wioletty Grzegorzewskiej słyszało – były tylko nieporozumienia, pomylone gesty, nieudane próby kontaktu. Całość jednak – i chciałbym to teraz podkreślić – już wtedy wydawała mi się wystarczająco silna i osobna, by mieć pewność, że w osobie Wioletty Grzegorzewskiej poezja zyskała autorkę nietuzinkową, która nie raz zaskoczy jeszcze swoich czytelników.
2.
„Orinoko” to książka – przy zachowaniu pewnej ciągłości artystycznego gestu Grzegorzewskiej, pewnego stałego i już rozpoznawalnego u tej poetki tonu – inna niż „Parantele”, a więc potwierdzająca te moje intuicje sprzed kilku lat. Książka to inna, bo bardziej jeszcze niesłychana, misterna. Czytałem najnowszy tom Grzegorzewskiej już kilkakrotnie, za każdym razem usiłując znaleźć to miejsce w książce, które można by uznać za jej fundament czy rdzeń – by od niego lekko i przyjemnie zacząć – i nagle zdałem sobie sprawę, że tę recenzję będę zmuszony otworzyć stwierdzeniem pozornej oczywistości. Pozornej, spieszę nadmienić, o tyle, o ile w każdej poezji, w każdej literaturze, jak myślę, powinno dziać się to właśnie, co – jak widzę – dzieje się tak wyraziście w „Orinoko”. Otóż – zmierzam do mojej oczywistości – jest taka przestrzeń, w której geograficzne odległości nie mają znaczenia i w której bezlitosne prawa czasu są w swojej bezlitosności wstrzymane w działaniu, unieruchomione. W przypadku wierszy Wioletty Grzegorzewskiej – a mam tu na myśli również jej poprzednie książki, zwłaszcza „Parantele” – ta przestrzeń to wyobrażone i stale przypominane okolice Częstochowy, Siemianowice, Blatnica, Jasna Góra, sąsiadujące obecnie – i naprawdę trudno, by było inaczej, skoro Grzegorzewska znalazła się na emigracji – bezpośrednio z nieco egzotycznym Ryde na wyspie Wight. To przestrzeń, gdzie zakonne siostry, te same, które wyrzuciły bohaterkę liryczną „Orinoko”, porte-parole autorki, „z poddasza za uciekanie / w nocy przez ostrą bramę, tam gdzie świat / nie wlecze się monotonnie jak obłąkany pacierz”, są tak blisko, jak to tylko możliwe, postaci mera wyspy Wight, który podczas opłatkowego spotkania w klubie emigrantów „udaje wzruszenie”. I zdałem sobie sprawę, że mogą być w tej wspólnej przestrzeni, ponieważ, jak napisała Wioletta Grzegorzewska w „Lekcjach tańca dla zaawansowanych”, ujmując w ten sposób fenomen literatury, która jedyna zezwala na takie misteria: wszyscy „(…) wypadli z siedzeń, z czasu, / z torebek wysypały się plany na jutro, / chipsy o smaku przestraszonej skóry, / niedokończone zdania w telefonach”. I zaraz stało się to, co nieuniknione: „kryształki szyby kiełkowały w twarzach, / nogi wspólne, włosy niczyje, w dłoniach / jeszcze przez chwilę zaciśnięte powietrze.” Jak mówiłem: nic w tym niesamowitego (pozornie). W końcu od tego są wyobraźnia i sztuka, by móc łączyć w opowiadaniach czy wierszach postacie i sytuacje nie tak, jak to było z nimi w tak zwanej rzeczywistości, ale tak, jak ma się ochotę. Tomik Wioletty Grzegorzewskiej każdym wierszem przypomina o tym w sposób bardzo przekonujący.
3.
Pierwotnie ten zbiór miał się nazywać „Stancje” – i trochę szkoda, że tytuł ten był już w użyciu, skoro w wierszach z tego zbioru właśnie kolejne stancje – internaty, domy studenckie, hotele, poddasza, stancje zakonne oraz inne miejsca pobytu bohaterki – i opowieści z nimi związane wyznaczają tok poetyckiej opowieści. Każde miejsce przy tym to nowa opowieść, każda opowieść to nowe doświadczenie – inicjacji w dorosłość, tajemnicy – każda inicjacja w dorosłość, każda podpatrzona tajemnica to krok w kierunku – śmierci. Proszę nie myśleć, że przesadzam, proszę przeczytać choćby wiersz „Amazonki”, z którego zaczerpnięte zostało tytułowe słowo. Oto on: „W internacie rytuał obcinania paznokci, / roztocza mają ucztę, kiedy dziewczynkom / z filologii łuszczy się po solarium naskórek. / W kabinie prysznicowej rozkleiła się podpaska, / bordowa stróżka płynie po płytkach jak Orinoko. / W nocy pora polowań, deszcze niespokojne, / w tropikach giną koledzy z politechniki.” Rytualność codzienności, biologia, gra wyobraźni – i na końcu „giną koledzy”. Ktoś powie: ale przecież oni „giną” tu metaforycznie. Może i tak, ja nie wiem, nie jestem pewien. Obraz jest mocny i na różne sposoby dałoby się jego sens interpretować. I zwracam na to uwagę, ponieważ w ten sposób zbudowana jest większość wierszy tego tomu: od obserwacji, przez grę wyobraźni – do kreacji nowej, zaskakującej, plastycznej i wielomównej.
4.
„Morfinowe” (vilanella z pamiętnym: „Wałkarz lipczyk, krawiec głowacz, orszoł prążkowany / przyszli w białych fartuchach, sterylne gadziny, / specjaliści do spraw chirurgicznej przemiany.”), „Oko waserwagi” (z równie pamiętnym: „Ja Władysław, syn Marianny i Józefa, stolarz / z dziada pradziada, urodzony na gołym klepisku”), „Wszystko o mojej babce”, „Wszystko o moim ojcu”, „O śmierci” – te wiersze są, moim zdaniem, już spoza przestrzeni „Orinoko” i wyznaczają, mam nadzieję, trop, jakim podążać będzie Wioletta Grzegorzewska w swoich poetyckich peregrynacjach w przyszłości. Niczego nie ujmując reszcie tego znakomitego zbioru, jakim jest „Orinoko”, powiedzieć muszę, że te właśnie kilka wierszy jest – doskonalszych niż reszta. Są nie tylko najdłuższe w książce, ale też treściowo głębsze, bogatsze technicznie – i wygląda to tak, jak gdyby Wioletta Grzegorzewska w którymś momencie pracy nad swoją poezją przekroczyła niewidzialną, lecz wyczuwalną granicę, i jakby znalazła dla siebie i swojego dojrzałego poetyckiego głosu jeszcze więcej wolności, swobody, by wyrazić to jednostkowe doświadczenie, które jedynie ona może opowiedzieć. Na koniec chciałbym przytoczyć zdanie Karola Maliszewskiego, który pisząc o książce Wioletty Grzegorzewskiej dla „Tyskiego Magazynu Kulturalnego” stwierdził m.in.: „Tutaj nie zostawia się czytelnika tylko mądrzejszym, bowiem wychodzi się z założenia, że musi ponadto zostać poruszony. Tacy poeci to prawdziwe błogosławieństwo dla poezji. Nie chcę w tym miejscu uchybić autorom pokroju Sosnowskiego czy Sendeckiego, gdyż bez nich poezja (w sensie technicznym) stałaby w miejscu, jednak gdybym miał wybierać, to wybrałbym powietrze, światło i prawdę, jakie oferuje mi swobodny i naturalny gest poetycki Grzegorzewskiej.” I to też bardzo ważne.
Wioletta Grzegorzewska, „Orinoko”, Biblioteka Tyskiej Zimy Poetyckiej, Teatr Mały, Tychy 2008.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.